Początek Dzienników Marcowych III

4 marca

Kiedyś w naszym mieście na spotkaniach z kandydatem
Łukaszenką nikt nie myślał, by otaczać plac i rozbijać elektorat.
Pamiętam, że wtedy pierwszy raz byłam na politycznym mityngu. Będąc
entuzjastycznym smarkaczem zachwycałam się Łukaszenką sprzed 12 lat. I
nic dziwnego. Całe nasze prowincjonalne miasteczko, co do jednego, było
w ekstazie wobec nowego "Batki". Trzeba jeszcze dorzucić do tego mocne
oddziaływanie wychowania. Wyrosłam, słuchając opowieści o sławie oręża
rosyjskiego. Słowiańskie braterstwo dla mnie nie jest pustym dźwiękiem.
Wystarczy powiedzieć, że kilka lat później, podczas wojny w Jugosławii,
zamierzałam przebijać się na pomoc braciom Słowianom, licząc się na
swoje umiejętności strzeleckie.

Bardzo długo po wyborach nie
interesowałam się zbytnio polityką. W sumie wszystko mnie pasjonowało.
Byłam członkiem organizacji Biełaruski Riespublikanski Sojuz Molodioży
[młodzieżówka łukaszenkowska – przyp. red.], ale oni wtedy praktycznie
nie zajmowali się ideologią. Organizowali kabarety i wyprawy
turystyczne, dyskoteki i spotkania. Nazwałabym ten okres "pokój na
ziemi i w ludziach". Było mało informacji, a rodzina w pełni popierała
Łukaszenkę.

Zastanawiać się zaczęłam po cichu na drugim roku
studiów, kiedy weszłam w konflikt z administracją akademika. Wredna
kierowniczka po prostu zaczęła ścierać mnie na proszek, bezczelnie
rugować z akademika. Próbowałam szukać sprawiedliwości w naszym
"sprawiedliwym i prawidłowo rządzonym kraju", lecz odkryłam z
przykrością, że kierowniczka do spraw studentów bierze łapówki. Ma więc
prawo do wszystkiego. Mocno to uderzyło w moją wiarę w prawidłowość
ustroju.

Następny cios – przykręcanie śruby na trzecim roku.
Podczas wyborów prezydenckich zmuszano ludzi, co do jednego, by
głosowali przedterminowo. Do prywatnych pokojów studenckich –
obojętnie, męskich czy kobiecych – wpadali rankiem wykładowcy z
dziekanem. Wyciągali z łóżka o 9 rano i pędzili na wybory. Odmawiającym
grozili pozbawieniem akademika lub wydaleniem z uniwersytetu. Tak BYŁO!
Nigdy nie zapomnę. Bardzo to, hm, otrzeźwia młodych.

Kolejnym
ciosem było zamknięcie Liceum im. Kołasa [ostatniej szkoły, w której
uczono po białorusku – przyp. red.]. Właśnie wtedy pierwszy raz
wyczułam, jak wielka jest przepaść między moimi wyobrażeniami o własnym
kraju a rzeczywistością.

Smutno stworzony jest człowiek. Tylko
temu współczuje w pełni, czyje nieszczęście odczuł na sobie. Walka
uczniów i nauczycieli o swoje liceum, walka przeciw samowoli władz
przypomniała mi moje starcia w akademiku. Wspomniałam własną walkę o
elementarne prawo, by nie iść głosować przedterminowo, lecz w dzień
wyborów. Pamiętam jak dziś, jak w dziekanacie obiecano mi, że jeśli
zagłosuję wcześniej, rozwiążą mój problem z mieszkaniem. Ale w młodości
mamy najpiękniejszy instynkt – ślepego, odruchowego buntu przeciw
każdej presji…

Największe obrzydzenie wywołało referendum w
sprawie poprawek konstytucyjnych. Przygotowania do niego, masowy nacisk
informacyjny – to osobna opowieść, na którą teraz nie mam czasu, no i
złości…

Wczoraj przez cały dzień chodziłam od mieszkania do
mieszkania, rozdając ulotki o Milinkiewiczu. Żartem nazywamy to z
sąsiadami chodzeniem za świętą sprawą. Jest w tym niemała doza
autoironii, no i świetnie, ponieważ od wyniosłości do hipokryzji tylko
jeden krok. Dlatego dzisiejsi młodzi są cyniczni. Rozpaczliwie bronią
się przed sztucznością, samouwielbieniem i hipokryzją, za którymi stoi
moralne ubóstwo. Przeciwstawiają się jak umieją, odpychają z
obrzydzeniem, rzucają się w skrajności z właściwym sobie maksymalizmem.
Jednak cynizm i autoironię stosują przede wszystkim wobec siebie. To
swego rodzaju surowe łachmany dla duszy.

Skąd wziął się żart o
świętej sprawie? Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem ciągaliśmy się od
mieszkania do mieszkania, zbierali podpisy. Było mroźno, silny wiatr
dobierał się do skóry jak lodowata dzida. Po pięciu minutach na ulicy
już nie czułeś rąk. Nawet na klatkach było zimno.

W ponurym
nastroju, głodna, zmarznięta weszłam do jakiegoś domu. Zadzwoniłam do
pierwszego mieszkania w przeczuciu, że w drzwiach znowu pojawi się
opuchnięta od pijaństwa gęba i gniewnie ryknie: "My za naszym
prezydentem, mamy jednego "Batkę" w myślach, a takich jak wy to trzeba
zabijać!".

Ale drzwi otworzył pan przypominający profesora, w
okularach i z płową bródką. Na frazę o zbieraniu podpisów zareagował
bardzo przychylnie. Uśmiechnął się, zaprosił wstąpić, ogrzać się. Kiedy
siedząc na krzesełku odmarzałam, zawołał żonę i oboje podpisali się.
Zanim wyszłam, pan powiedział ze współczuciem: – Zmarzliście na pewno!
W święty wieczór trzeba siedzieć w domu, odpoczywać. Ale… państwo
wykonujecie świętą sprawę, wam przebaczą.

Powiedział to bardzo
poważnie. I od takiego nieoczekiwanego współczucia, które ogrzało
lepiej niż kubek herbaty, prawie się rozpłakałam za drzwiami.

Wczoraj
też był świetny wypadek. Otworzył drzwi dość wysoki pan lat
sześćdziesięciu, przypominający starego aktora albo pisarza, całkiem
siwy, a jednak z ostrymi rysami twarzy i jasnymi oczami. Spod domowego
swetra wystawał ostrokątny kołnierzyk białej koszuli, jak u aktora
Michała Zadornego.

Na ulotkę spojrzał aprobująco i idealną
białoruszczyzną powiedział: – Dziękuję, ale nie potrzebuję. I tak będę
na niego głosować.

Powiem tak: jestem sentymentalną osobą.
Macie prawo śmiać się, ale ucałowałam go w policzek. Jakże błyszczały
jego oczy, gdy wyprostowawszy się, rzekł, trzymając mnie za rękę: –
Będziemy razem walczyć przeciwko ciemnocie.

Prawdę mówiąc,
podobne rzeczy zdarzają się wcale nieczęsto. Jak dotąd, mnie się
poszczęściło: nikt nie próbował dać mi w pysk albo zawołać milicję.
Natomiast jednej znajomej rzucili zgniecioną ulotką w twarz. Zapytała
tę osobę: – No i po co śmiecić na schodach?

Dość znaczna grupa
ludzi, zwykle starsze panie, reagują na proponowaną ulotkę głębokim
emocjonalnym odrzuceniem. – Nie będę na niego głosować, bo nic o nim
nie wiem!

A jak im proponujesz: – Więc przeczytajcie, to może
czegoś nowego się dowiecie – często tracą nad sobą panowanie: – Nie, ja
nic nie chcę wiedzieć, mnie nie trzeba nic opowiadać!!!

Najbardziej charakterystyczny dialog:- Informacja na temat wyborów. Oto ulotka, proszę pani, dla was.

(Zobaczywszy portret Milinkiewicza): – Zabierzcie waszą ulotkę! Nie chcę nic o nim wiedzieć, to drań!


Cóż to on pani złego zrobił? Po emocjonalnym referacie pod tytułem "Co
zrobił Milinkiewicz dla Grodna i co może zrobić dla Białorusi", pytam:
– W związku z tym, dlaczego nazwaliście go draniem?

Znów nieprzyjazne zaskoczenie i milczenie. Potem nieklarownie, lecz z demaskatorskim zapałem: – Bo przecież tak nie można…

Co
to jest to "tak", już się nie dopytuję. W takich dyskusjach zwykle
kropkę stawiają drzwi, zamknięte przed nosem. Przeraża brak
jakichkolwiek oznak logiki w podobnej postawie. Rozmawia się jak z
człowiekiem owładniętym obsesją. Takie same wrażenie robią na mnie
gorliwi kaznodzieje baptyści. Jedyna różnica jest taka, że oni nie są
agresywni. I w ich oczach nie ma strachu.

Z rozmów w kuchni, na ulicy, w audytoriach:


Mówią, że będą rozpędzać wodą z hydrantów. Otoczą plac Październikowy i
boczne ulice, będą grzmocić pałami tych, co spróbują się przedostać.

– Trzeba iść grupami. – Kurczę, jednak mokremu zimno, zwłaszcza na mrozie… Długo nie wytrzymasz.

– Ale hydranty lepsze niż automaty.

– Kupić by w second-handzie wygodne buty, bo na obcasach daleko nie uciekniesz…

– Mówią, że w czasie zatrzymania mogą podrzucić narkotyki. Trzeba szczelnie zaszyć torby i kieszenie.

– Żeby nie zniszczyli nerek, załóż plecaczek, od ramion do pasa. I do niego włóż parę książek.


Lepiej kawałek forniru. – A jeszcze chcę zamówić w klubie rycerskim
osłonę na rękę. Na lewą. Bo chronić się od pałki gołą ręką byłoby
trochę smutne…

Otrzymałam wiadomości. Dwóch moich przyjaciół
zgarnęli za udział w mityngu poparcia dla Kazulina i w spotkaniu z
Milinkiewiczem. Wczoraj ich osądzono. Wyrok "wyliczyli" na podstawie
nagrania wideo. Dostali 7 i 12 dni (dziwnie, skąd taka różnica?). Ktoś
ze znajomych w sieci napisał, że są w izbie rozdzielczej przy ul.
Okrestina. I wielu jeszcze "przestępców politycznych" po rozprawach
sądowych. W celi jest wilgotno, a żarówki palą całodobowo. Zatrzymanych
prawie nie karmią. Prosili o pomoc – jedzenie, papierosy, ciepłe
ubrania. Wszystko się przyda: jak nie naszym, to sąsiadom w więzieniu.

Zadzwoniłam
do tej cholernej izby. Nie zezwalają na spotkania z więźniami. Ale
paczki przyjmują. Można przekazać jedzenie, odzież, książki. Jutro
pójdę tam po obiedzie. Jak tam chłopaki…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s