Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego

Znalazłam bardzo ciekawą stronę: Białoruska Półka z Książkami knihi.com. Jest to biblioteka utworów białoruskich – również w tłumaczeniach: polskim, angielskim, niemieckim, rosyjskim.

Odkryciem jest dla mnie, że książka Henryka Rzewuskiego „Pamiątki Soplicy”, XVIII-wieczny pamiętnik szlachecki, przecudne zwierciadło sarmackich obyczajów, to też literatura białoruska.

 

Temu lat dwadzieścia z okładem ustawicznie o Wolterze prawiono, aż uszy bolały jedno słyszeć. Gdzie, bywało, nawiedzę sąsiada, a gospodyni młoda, na stoliku leżała książka pięknie w skórkę oprawna, na marginesach pozłacana, a nie otworzywszy jej, można było na pewne zakład trzymać, że to był Wolter.

Jeszcze to jakoś w czasach konfederacji barskiej to nazwisko obiło się o moje uszy. Pamiętam, w Preszowie, u JO. przewielebnego Krasińskiego, biskupa kamienieckiego, któren był i świętym biskupem, i świetnym senatorem, bywał pan August Siedlnicki, wojewodzie podlaski, któren u króla Poniatowskiego dworakował, ale że w duszy dobrze ojczyźnie życzył, więc, choć go grafem nazywano i po francusku się nosił, do nas akces zrobił i przy łasce boskiej do końca wytrwał; a książę wojewoda wileński, co jego cierpieć nie mógł, raz, że nie po naszemu się stroił, po wtóre, że przy starszych zbyt lubił rozprawiać, mawiał o nim: „Ten Francuz z Mokotowa chce nam wmówić, że wszystkie rozumy pojadł.”

Otóż razu jednego, gdy u księdza biskupa w przytomności księcia wojewody wileńskiego i innych panów, i szlachty rozszerzał się wojewodzie nad różnymi swoimi peregrynacjami po zagranicznych dworach, gdy przyszło do Francji, zaczął się unosić nad Wolterem, jak on niszczy przesądy w swoim narodzie i daje mu światło widzieć, i że co to by było za szczęście, gdyby w naszej ojczyźnie podobny jemu wielki człowiek się okazał, i tak dalej. Książę wojewoda przerwał mu dyskurs mówiąc:
– Panie kochanku, widziałem tego Woltera. At, zwyczajnie Francuz, pochwytał koncepta od księdza Bohomolca i tym baki świeci.
Trzeba wiedzieć, że ksiądz Bohomolec napisał był książkę bardzo piękną pod tytułem Diabeł w swojej postaci, w której z upiorów szydził, o czym książę wiedział, a że wierzył w upiory i mocno ich się obawiał, więc z tego powodu zbrzydził sobie księdza i już do siebie przystępu nie dawał.

Białorusini o swoim kraju

Odkryłam ciekawy portal informacyjny: euramost.org . Wiadomości z Białorusi po angielsku (raczej amatorska angielszczyzna, ale nie szkodzi) – pisane przez Białorusinów dla obcokrajowców. Polecam dział z artykułami o tematyce społecznej, można z niego dowiedzieć się co nieco o realiach życia w tym kraju.

Przykład – tekst o białoruskich produkcjach telewizyjnych. Autor – czy to już nie teoria spiskowa? – uważa, że bajkowe życie z rodzimych filmów puszczanych przed wyborami to też reżimowa propaganda… Tak czy inaczej, jego obserwacje z życia są ciekawe:

Widza musi ogarnąć złość, gdy widzi scenę, w której nowożeńcy zastanawiają się, dokąd pojechać na wakacje. Młody mąż informuje żonę niechętną projektowi, że wkrótce nastąpi dopływ pieniędzy do ich rodzinnego budżetu. Ostatecznie rodzina decyduje się spędzić urlop w jednym z krajowych domów wczasowych. Czy wyobrażacie to sobie?!

Ci, którzy są dobrze obznajomieni z białoruską rzeczywistością, nie wyobrażają sobie takiej możliwości, aby młode małżeństwo miało wakacje, ponieważ takie małżeństwa biorą kredyt na budowę mieszkania.

Początek Dzienników Marcowych IV

15 marca

Drżę ze zmęczenia i przesilenia nerwowego. Zbiera
się dzień po dniu. Do chłopaków w izbie przy Okrestina dziś nie
dojechałam. Tęgi plecak napchany różnymi dobrami (jedzeniem i
książkami) czeka w kącie. Jutro.

Smutna ironia losu: dzisiaj w
pracy wznowiono ze mną kontrakt. Od razu na trzy lata. Ze względu na
moją pracowniczą wartość. Napisałam podanie o urlop – od 20 do 25
marca. Jeśli wywalą z pracy, to przynajmniej niecały przepadnie.

W
sumie zawsze chciałam należeć do klasy średniej. Wiele pracować,
zajmować się interesującymi sprawami, otrzymywać za to dobrą pensję.
Zbudować dom za miastem, kupić samochód, mieć psa chow-chow, z grubym
pyskiem i fioletowym językiem. I jeszcze sad z jabłkami. I żeby w domu
zawsze był komputer podłączony do Internetu, i często wpadali goście…

Niech tam. Widać burżuj ze mnie nie wyjdzie. Szkoda…

16 marca

Paczki
dla "politycznych" przy Okrestina jednak przekazać się nie da. Dziś
rano przyjechał mój przyjaciel Oleh. Powiedziano mu następująco:
"Zezwoliliśmy wam na paczki, to wyście zupełnie bezczelności nabrali".
"Bezczelność" polegała na tym, że Oleh nie był tego ranka pierwszą
osobą z paczką dla "politycznych".

Sąsiadka Tania przyniosła
ciekawy wydruk. Podobno jakiś oficer MSW przysłał anonimowy list do
sztabu Milinkiewicza i Kazulina i uprzedził, w jaki sposób będą
rozpędzali demonstrantów. Na dachach przylegających domów, według słów
autora, ulokują się snajperzy. A w piwnicach będą czekały jednostki
specjalne. Do tego jeszcze obiecano nam prowokatorów wewnątrz tłumu,
którzy mogą zorganizować kilka wybuchów, żeby zarzucić to opozycji.

Przeczytawszy
te straszne strachy, nie mogliśmy się nie pośmiać z akapitu na temat
"gazów wywołujących mimowolną defekację". Pewnie właśnie to miało
najbardziej narzucać myśli o prowokacjach. Chciano zastraszyć młodych
romantyków studentów, którzy boją się nie kuli, ale poniżenia. Cóż,
będziemy pościć. W skrajnym przypadku zwrot "mam to w dupie" trzeba
będzie potwierdzić działaniem.

18 marca

Jest prawie trzecia nad ranem.

Dziś
pracowałam ze studentami w klubie. Wielu pojutrze idzie na plac, a
jutro na koncert poparcia dla opozycji. Wieczorem wreszcie opuścił mnie
ślepy gniew i niekontrolowany strach, ściskający do bólu skroni. Nie
mam w sobie teraz lęku i nie mam wojny, jedynie spokój i miłość.
Wszystko osiągnęło zwartość. Nie szukam nienawiści, lecz miłości.

Miłość jest pokojem: w sercu pełnym miłości nie ma miejsca na nic innego.

Początek Dzienników Marcowych III

4 marca

Kiedyś w naszym mieście na spotkaniach z kandydatem
Łukaszenką nikt nie myślał, by otaczać plac i rozbijać elektorat.
Pamiętam, że wtedy pierwszy raz byłam na politycznym mityngu. Będąc
entuzjastycznym smarkaczem zachwycałam się Łukaszenką sprzed 12 lat. I
nic dziwnego. Całe nasze prowincjonalne miasteczko, co do jednego, było
w ekstazie wobec nowego "Batki". Trzeba jeszcze dorzucić do tego mocne
oddziaływanie wychowania. Wyrosłam, słuchając opowieści o sławie oręża
rosyjskiego. Słowiańskie braterstwo dla mnie nie jest pustym dźwiękiem.
Wystarczy powiedzieć, że kilka lat później, podczas wojny w Jugosławii,
zamierzałam przebijać się na pomoc braciom Słowianom, licząc się na
swoje umiejętności strzeleckie.

Bardzo długo po wyborach nie
interesowałam się zbytnio polityką. W sumie wszystko mnie pasjonowało.
Byłam członkiem organizacji Biełaruski Riespublikanski Sojuz Molodioży
[młodzieżówka łukaszenkowska – przyp. red.], ale oni wtedy praktycznie
nie zajmowali się ideologią. Organizowali kabarety i wyprawy
turystyczne, dyskoteki i spotkania. Nazwałabym ten okres "pokój na
ziemi i w ludziach". Było mało informacji, a rodzina w pełni popierała
Łukaszenkę.

Zastanawiać się zaczęłam po cichu na drugim roku
studiów, kiedy weszłam w konflikt z administracją akademika. Wredna
kierowniczka po prostu zaczęła ścierać mnie na proszek, bezczelnie
rugować z akademika. Próbowałam szukać sprawiedliwości w naszym
"sprawiedliwym i prawidłowo rządzonym kraju", lecz odkryłam z
przykrością, że kierowniczka do spraw studentów bierze łapówki. Ma więc
prawo do wszystkiego. Mocno to uderzyło w moją wiarę w prawidłowość
ustroju.

Następny cios – przykręcanie śruby na trzecim roku.
Podczas wyborów prezydenckich zmuszano ludzi, co do jednego, by
głosowali przedterminowo. Do prywatnych pokojów studenckich –
obojętnie, męskich czy kobiecych – wpadali rankiem wykładowcy z
dziekanem. Wyciągali z łóżka o 9 rano i pędzili na wybory. Odmawiającym
grozili pozbawieniem akademika lub wydaleniem z uniwersytetu. Tak BYŁO!
Nigdy nie zapomnę. Bardzo to, hm, otrzeźwia młodych.

Kolejnym
ciosem było zamknięcie Liceum im. Kołasa [ostatniej szkoły, w której
uczono po białorusku – przyp. red.]. Właśnie wtedy pierwszy raz
wyczułam, jak wielka jest przepaść między moimi wyobrażeniami o własnym
kraju a rzeczywistością.

Smutno stworzony jest człowiek. Tylko
temu współczuje w pełni, czyje nieszczęście odczuł na sobie. Walka
uczniów i nauczycieli o swoje liceum, walka przeciw samowoli władz
przypomniała mi moje starcia w akademiku. Wspomniałam własną walkę o
elementarne prawo, by nie iść głosować przedterminowo, lecz w dzień
wyborów. Pamiętam jak dziś, jak w dziekanacie obiecano mi, że jeśli
zagłosuję wcześniej, rozwiążą mój problem z mieszkaniem. Ale w młodości
mamy najpiękniejszy instynkt – ślepego, odruchowego buntu przeciw
każdej presji…

Największe obrzydzenie wywołało referendum w
sprawie poprawek konstytucyjnych. Przygotowania do niego, masowy nacisk
informacyjny – to osobna opowieść, na którą teraz nie mam czasu, no i
złości…

Wczoraj przez cały dzień chodziłam od mieszkania do
mieszkania, rozdając ulotki o Milinkiewiczu. Żartem nazywamy to z
sąsiadami chodzeniem za świętą sprawą. Jest w tym niemała doza
autoironii, no i świetnie, ponieważ od wyniosłości do hipokryzji tylko
jeden krok. Dlatego dzisiejsi młodzi są cyniczni. Rozpaczliwie bronią
się przed sztucznością, samouwielbieniem i hipokryzją, za którymi stoi
moralne ubóstwo. Przeciwstawiają się jak umieją, odpychają z
obrzydzeniem, rzucają się w skrajności z właściwym sobie maksymalizmem.
Jednak cynizm i autoironię stosują przede wszystkim wobec siebie. To
swego rodzaju surowe łachmany dla duszy.

Skąd wziął się żart o
świętej sprawie? Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem ciągaliśmy się od
mieszkania do mieszkania, zbierali podpisy. Było mroźno, silny wiatr
dobierał się do skóry jak lodowata dzida. Po pięciu minutach na ulicy
już nie czułeś rąk. Nawet na klatkach było zimno.

W ponurym
nastroju, głodna, zmarznięta weszłam do jakiegoś domu. Zadzwoniłam do
pierwszego mieszkania w przeczuciu, że w drzwiach znowu pojawi się
opuchnięta od pijaństwa gęba i gniewnie ryknie: "My za naszym
prezydentem, mamy jednego "Batkę" w myślach, a takich jak wy to trzeba
zabijać!".

Ale drzwi otworzył pan przypominający profesora, w
okularach i z płową bródką. Na frazę o zbieraniu podpisów zareagował
bardzo przychylnie. Uśmiechnął się, zaprosił wstąpić, ogrzać się. Kiedy
siedząc na krzesełku odmarzałam, zawołał żonę i oboje podpisali się.
Zanim wyszłam, pan powiedział ze współczuciem: – Zmarzliście na pewno!
W święty wieczór trzeba siedzieć w domu, odpoczywać. Ale… państwo
wykonujecie świętą sprawę, wam przebaczą.

Powiedział to bardzo
poważnie. I od takiego nieoczekiwanego współczucia, które ogrzało
lepiej niż kubek herbaty, prawie się rozpłakałam za drzwiami.

Wczoraj
też był świetny wypadek. Otworzył drzwi dość wysoki pan lat
sześćdziesięciu, przypominający starego aktora albo pisarza, całkiem
siwy, a jednak z ostrymi rysami twarzy i jasnymi oczami. Spod domowego
swetra wystawał ostrokątny kołnierzyk białej koszuli, jak u aktora
Michała Zadornego.

Na ulotkę spojrzał aprobująco i idealną
białoruszczyzną powiedział: – Dziękuję, ale nie potrzebuję. I tak będę
na niego głosować.

Powiem tak: jestem sentymentalną osobą.
Macie prawo śmiać się, ale ucałowałam go w policzek. Jakże błyszczały
jego oczy, gdy wyprostowawszy się, rzekł, trzymając mnie za rękę: –
Będziemy razem walczyć przeciwko ciemnocie.

Prawdę mówiąc,
podobne rzeczy zdarzają się wcale nieczęsto. Jak dotąd, mnie się
poszczęściło: nikt nie próbował dać mi w pysk albo zawołać milicję.
Natomiast jednej znajomej rzucili zgniecioną ulotką w twarz. Zapytała
tę osobę: – No i po co śmiecić na schodach?

Dość znaczna grupa
ludzi, zwykle starsze panie, reagują na proponowaną ulotkę głębokim
emocjonalnym odrzuceniem. – Nie będę na niego głosować, bo nic o nim
nie wiem!

A jak im proponujesz: – Więc przeczytajcie, to może
czegoś nowego się dowiecie – często tracą nad sobą panowanie: – Nie, ja
nic nie chcę wiedzieć, mnie nie trzeba nic opowiadać!!!

Najbardziej charakterystyczny dialog:- Informacja na temat wyborów. Oto ulotka, proszę pani, dla was.

(Zobaczywszy portret Milinkiewicza): – Zabierzcie waszą ulotkę! Nie chcę nic o nim wiedzieć, to drań!


Cóż to on pani złego zrobił? Po emocjonalnym referacie pod tytułem "Co
zrobił Milinkiewicz dla Grodna i co może zrobić dla Białorusi", pytam:
– W związku z tym, dlaczego nazwaliście go draniem?

Znów nieprzyjazne zaskoczenie i milczenie. Potem nieklarownie, lecz z demaskatorskim zapałem: – Bo przecież tak nie można…

Co
to jest to "tak", już się nie dopytuję. W takich dyskusjach zwykle
kropkę stawiają drzwi, zamknięte przed nosem. Przeraża brak
jakichkolwiek oznak logiki w podobnej postawie. Rozmawia się jak z
człowiekiem owładniętym obsesją. Takie same wrażenie robią na mnie
gorliwi kaznodzieje baptyści. Jedyna różnica jest taka, że oni nie są
agresywni. I w ich oczach nie ma strachu.

Z rozmów w kuchni, na ulicy, w audytoriach:


Mówią, że będą rozpędzać wodą z hydrantów. Otoczą plac Październikowy i
boczne ulice, będą grzmocić pałami tych, co spróbują się przedostać.

– Trzeba iść grupami. – Kurczę, jednak mokremu zimno, zwłaszcza na mrozie… Długo nie wytrzymasz.

– Ale hydranty lepsze niż automaty.

– Kupić by w second-handzie wygodne buty, bo na obcasach daleko nie uciekniesz…

– Mówią, że w czasie zatrzymania mogą podrzucić narkotyki. Trzeba szczelnie zaszyć torby i kieszenie.

– Żeby nie zniszczyli nerek, załóż plecaczek, od ramion do pasa. I do niego włóż parę książek.


Lepiej kawałek forniru. – A jeszcze chcę zamówić w klubie rycerskim
osłonę na rękę. Na lewą. Bo chronić się od pałki gołą ręką byłoby
trochę smutne…

Otrzymałam wiadomości. Dwóch moich przyjaciół
zgarnęli za udział w mityngu poparcia dla Kazulina i w spotkaniu z
Milinkiewiczem. Wczoraj ich osądzono. Wyrok "wyliczyli" na podstawie
nagrania wideo. Dostali 7 i 12 dni (dziwnie, skąd taka różnica?). Ktoś
ze znajomych w sieci napisał, że są w izbie rozdzielczej przy ul.
Okrestina. I wielu jeszcze "przestępców politycznych" po rozprawach
sądowych. W celi jest wilgotno, a żarówki palą całodobowo. Zatrzymanych
prawie nie karmią. Prosili o pomoc – jedzenie, papierosy, ciepłe
ubrania. Wszystko się przyda: jak nie naszym, to sąsiadom w więzieniu.

Zadzwoniłam
do tej cholernej izby. Nie zezwalają na spotkania z więźniami. Ale
paczki przyjmują. Można przekazać jedzenie, odzież, książki. Jutro
pójdę tam po obiedzie. Jak tam chłopaki…

Początek Dzienników Marcowych II

3 marca

Wczoraj po raz drugi w życiu uczestniczyłam w
mityngu politycznym. Było to spotkanie Aleksandra Milinkiewicza z
wyborcami z Mińska. Niby pokojowa rzecz, ale odczucie, jakbyś był w
okupowanym mieście. Świetnie pamiętam rok 1994, kampanię wyborczą
Łukaszenki, kiedy to on zbierał ogromne tłumy wyborców na placach. Nikt
mu nie próbował przeszkadzać, otaczać teren, rozpędzać ludzi pałami.
Takich określeń, jak "nielegalny pochód", nikt wtedy nie słyszał.

Otóż wczoraj… wczoraj było naprawdę okropnie.

Jeszcze
28 lutego zobaczyłam na bramie ulotkę – "Milinkiewicz zaprasza na plac
Wolności" – i zdecydowałam się pójść. 2 marca spokojnie pracowałam w
biurze, kiedy po obiedzie zadzwonił Pasza i bardzo dziwnym głosem
(jakiego nigdy u niego nie słyszałam) powiedział, że Aleksander Kazulin
próbował przejść przez ochronę, żeby wystąpić na tzw. Trzecim
Wszechbiałoruskim Zgromadzeniu Ludowym. Ludowego zebrania bronili
jednak przed ludem dosyć gorliwie. Kandydata na prezydenta, już
niemłodego inteligenta, byłego rektora wyższej uczelni, za próbę
zwrócenia się do społeczeństwa pobili trzej członkowie jednostki
specjalnej. Kazulina wepchnęli do samochodu i zawieźli na milicję.
Dziennikarzom, którzy to nagrali, próbowano odebrać sprzęt. Skoczyli do
auta, na co ochrona odpowiedziała strzałami w przednią szybę i opony.

No
i w tym momencie poczułam oddech strachu. Pierwsza myśl: jeżeli tak się
zachowali wobec znanej osoby, kandydata na prezydenta, miarkują, że
wolno im absolutnie WSZYSTKO. A to znaczy, co mogą zrobić z innymi.
Zbić, połamać żebra, rozstrzelać.

Ale strach nie zmienia zasad.
Istnieje jakby osobno. Od razu więc zaproponowałam Pawłowi, żebyśmy
poszli na plac Wolności. Wtedy już wiedziałam: "zarząd miasta" nie
udzielił zezwolenia, będzie to, jak to się popularnie mówi, "mityng
nieusankcjonowany".

W podobnych wypadkach sprawdza się "efekt
dupy". Tak nazywamy stan wściekłości i obojętności wobec potencjalnych
skutków, kiedy wyjątkowo chce się i jest konieczne dla spokoju
wewnętrznego wstać i zadeklarować: "A mam to wszystko w dupie!".

Od
razu odzyskujesz zupełną duchową harmonię i egzystencjalną identyczność
siebie. Powiedziałam tak w myśli. I ulżyło. Chociaż, szczerze mówiąc,
przez resztę czasu tchórzyłam potwornie i wyobrażałam sobie zniszczone
nerki, złamany nos itp. Ciężko było pracować. W głowie jakaś głucha
pustka.

O 18.10 byliśmy przy placu Wolności, obok starego
ratusza. Już na podejściu od strony stacji metra Niemiga rzucało się w
oczy osaczenie. Obszar przy soborze św. Trójcy i niektóre boczne
uliczki opasano żółtą wstążką z napisem "Przejście zabronione.
Milicja…" i coś tam jeszcze. Za tą taśmą stali mundurowi i tajniacy z
KGB.

Tak, KGB skierował do akcji co najmniej połowę swoich
jednostek bojowych w Mińsku! "Wolontariusze" przestraszyli mnie
bardziej niż ludzie w mundurach. Z nimi przynajmniej wszystko jest
klarowne. Mają taką pracę, jaką mają. Zatrudniali się przecież nie po
to, by katować prostych obywateli, lecz zwalczać przestępczość. W ich
twarzach jest jakoś więcej inteligencji i poczytalności.

Ci
czarni – bo z jakichś powodów wszyscy byli albo w czerni, albo w
ziemistoszarym – to coś zupełnie innego. Barczyste młode chłopaki albo
twardzi małomówni mężczyźni o niewyrazistych, jakby wytartych twarzach.
Czarne kurtki, czarne wiązane czapeczki, jak u bojowników czeczeńskich
albo rosyjskich bandytów. Kamienne kości policzkowe, puste oczy, a
twarze takie… bezlitosne i kompletnie niepoczytalne. Wyczuwam takie
rzeczy, przecież wyrosłam w robotniczej dzielnicy, gdzie co chwila
kogoś kaleczono, jeśli nie zabito. Więc TAKICH bym omijała jak
najdalej…

Oddzielała nas cherlawa taśma. Oni stali milcząco,
nieruchomo, wpatrując się we wszystkich zmierzających w stronę placu
Wolności.

Na placu zebrało się trzy tysiące ludzi, nie licząc
próbujących przejść bocznymi uliczkami. Pokrzyczeliśmy "Niech żyje
Białoruś!" i "Milinkiewicz!". Kręciliśmy się z Paszą w tłumie, szukając
znajomych, nie wiedząc, gdzie jest Milinkiewicz ani co robić. Później
ktoś powiedział, że trzeba ruszać przez most w stronę prospektu
Maszerowa. I cała masa tam popłynęła.

Szliśmy bardzo powoli i
spokojnie. Raz po raz z megafonu rozlegały się wrzaski: "Szanowni
obywatele! Rozchodźcie się!". Aha, jeszcze czego! "Zasada dupy".

Zdążyłam
przyjrzeć się ludziom maszerującym obok mnie. Twarze przeważnie
inteligentne. Wielu wyraźnie po trzydziestce, nawet starsi. Kłamią
mówiący, że w podobnych akcjach biorą udział wyłącznie młodzi.
Osobiście widziałam malutką starszą panią z laską. Nawoływano ją, żeby
odeszła. – Proszę pani, co pani tutaj robi? – pytał co drugi.
Uśmiechała się i cichutko mówiła: – Jestem z wami, syneczki.

Uzbrojenia
ani pałek nie widziałam. Tylko jeden brodaty miał wędkę, na której
powiesił dżinsową płachtę. Spotykało się oczywiście i tych krępych
starszych panów, którzy trzymają się jeden drugiego i hamują młodych. –
Trzymajcie się razem, gromadą – troskliwie powiedział jeden
młodzieńcom. Ale przeważał kontyngent niebojowy – młode dziewczyny,
młodziutkie chłopaki, kobiety, długowłosa inteligencja różnego wieku.

Przy
prospekcie Maszerowa, obok Domu Wychowania Fizycznego, zagrodził nam
drogę łańcuch OMON [jednostki specjalne MSW – przyp. red.]. Byliśmy z
Paszą nie w samym pierwszym rzędzie, jednak wystarczająco blisko.
Dobrze im się przypatrzyłam.

Żołnierze z blokady ubrani byli w
czarne mundury, w kaskach zakrywających twarze, z tarczami. Przy czym
osłony nie były zaokrąglone, plastikowe, lecz metalowe, o bardzo
ostrych kątach. Uderzy takim w twarz – i ślad na całe życie.

Na
początku w ich stronę poleciały śnieżki, ale szybko przestano rzucać.
Staliśmy naprzeciwko, twarzą w twarz. Ludzie zaczęli krzyczeć: "Hań-ba!
Hań-ba!". Cóż można było zrobić? Staliśmy i czekaliśmy, gdy ktoś
pokazał mi ogromną sztuczną różę, płynącą nad tłumem, i powiedział, że
gdzieś tam idzie Milinkiewicz.

Róża skręciła w prawo, do
tylnego wejścia Domu Wychowania Fizycznego, a masa ruszyła za nią,
wzdłuż tarcz. Kiedy ludzie z blokady zrozumieli, że ich omijamy i nie
rzucamy się w bójkę, zaczęli walić pałkami w osłony i krzyczeć: – No,
chodźcie tutaj, świnie!

Ale nikt nie zareagował. Milinkiewicz,
otoczony kupką ludzi, stał na ganku. Stłoczyliśmy się naokoło.
Przekazali megafon. Najpierw przemówił Kalakin. Gorąco, ale dość
ogólnikowo, o kłamstwach władz i mediów, o niesprawiedliwości, o
systemie kontraktowym, o prześladowaniach myślących inaczej. Szczerze
mówiąc, nie wywarło wrażenia. Zbyt ogólnikowo.

Potem wystąpił
Milinkiewicz. Mówił w sumie o tym samym, powtarzając tezy swego
programu. Może już byłam zmęczona, bo zapamiętałam jedynie jego drżący,
zrywający się głos. Widać, że to człowiek nieprzyzwyczajony do występów
z megafonem, na mrozie i wietrze, w obecności tłumu ludzi. Jego twarz
wydała mi się zmęczona, jakby wziął na siebie zbyt dużą
odpowiedzialność, a odwrotu już nie ma.

Zaczęłam się rozglądać,
żeby sprawdzić, ile nas zebrało się pod stacją metra Niemiga. – Żeby
tak wspiąć się wyżej… – powiedziałam. I wówczas stojący z tyłu
nieznajomy chłopak chwycił mnie i uniósł nad ludźmi. Ocenić liczby nie
potrafiłam. Ale zobaczyłam, jak zza katedry idealnie równym wężem,
przypominającym sznur karaluchów robotów, wypełza OMON. Najbardziej
przestraszyła mnie ta mechaniczność i bezcelowość. Wszyscy w
jednakowych czarnych ubraniach, z okrągłymi głowami kaskami, w idealnie
odmierzonej odległości od siebie. W tłumie przerażenie, jakaś
dziewczynka krzyknęła, rozległ się szept: – Patrzcie, iluż ich jest!

Wkrótce
potem Milinkiewicz skończył przemówienie i poprosił, żebyśmy się
rozeszli, "nie dyskutując" z milicją, bo "przecież to pokojowe
zebranie". Kiedy schodził z ganku, ludzie wokół niego wzięli się za
ręce i poprowadzili, osłaniając własnymi ciałami, do samochodu.

Na
szczęście obeszło się bez bójki. Tłum zaczął topnieć. Jednak ci czarni
biegli razem, trzymając szereg, okropnie i bezsensownie, następnie nie
wiadomo po co skręcili w stronę Swisłoczy.

Obserwowałam to z
mostu, kiedy podeszło do mnie dwóch milicjantów, wzięli pod łokcie i
zażądali, żebym "nie przeszkadzała w ruchu obywateli". Obywateli na
chodniku w tej chwili nie widziałam. A niech im, bronić swego prawa,
żeby zostać na miejscu, nie chciałam. Na tym się skończyło.

Z opóźnieniem – początek Dzienników Marcowych I

Znalazłam całość Dzienników Marcowych, w tym początek, którego nie publikowałam jeszcze na moim blogu. Czy stały się tymczasem nieaktualne? Może atmosfera rewolucyjna już nie robi takiego wrażenia. Tym większe jednak czyni historia rozczarowania bohaterki. Jako nastolatka kochała Baćkę, na studiach należała do reżimowego Związku Młodzieży… Aż nagle zaczęły się schody. "Przykręcanie śruby na trzecim roku. Podczas wyborów prezydenckich
zmuszano ludzi, co do jednego, by głosowali przedterminowo. Do
prywatnych pokojów studenckich – obojętnie, męskich czy kobiecych –
wpadali rankiem wykładowcy z dziekanem. Wyciągali z łóżka o 9 rano i
pędzili na wybory. Odmawiającym grozili pozbawieniem akademika lub
wydaleniem z uniwersytetu. Tak BYŁO! Nigdy nie zapomnę. Bardzo to, hm,
otrzeźwia młodych.
" Również ciekawe są fragmenty o spotkaniu z Milinkiewiczem. Przebija z nich atmosfera desperacji i braku konkretnych planów. Milinkiewicz, który staje w obliczu pełnego oczekiwań tłumu i uzbrojonych pułków milicji, wygląda, jakby rzeczywistość zaczynała go przerastać…



Jeśli nie możecie stać z nami, to chociaż zapamiętajcie


Niebo
było niebieskie, takie niebieskie, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam.
Kiedy będę umierać, postaram się przypomnieć sobie to dziwne błękitne
niebo nad placem Październikowym w Mińsku.
Wieczorem, 20 marca, kiedy zaczął się nasz białoruski Majdan.

Kiedyś nam pewnie będą wmawiali, że wszystko było źle zrobione…
Pamięć też da się zatrzeć i przepisać, tak jak książki, gazety,
dokumenty. Wtedy te zapiski pomogą mi przypomnieć sobie lub komuś
innemu, co się naprawdę wydarzyło. Pod warunkiem, że ludzie ośmielą się
wspominać, że ktoś TEGO będzie potrzebował. Ja w to wierzę. Dlatego
usłyszawszy i zobaczywszy to wszystko, będę notować. W epoce wojen
informacyjnych nawet bardziej niż przed tysiącem lat potrzebni są
anonimowi kronikarze.

Wołajcie na mnie po prostu Dana. Jestem
małym człowiekiem. Ani bojownikiem, ani agitatorem, ani przywódcą.
Bardzo się boję. Zrobię jednak to, co uznaję za swój obowiązek. Inaczej
już nie będę sobą, zostanie tylko ktoś obrzydliwy, tchórzliwy i
obojętny w mojej skórze. W opowiadaniu Kafki człowiek, mając oblicze
potwora, zachował świadomość ludzką. Tutaj byłoby odwrotnie.
Zagnieździłoby się we mnie żałosne stworzenie, lecz moja istota by
umarła. Chociaż można dyskutować, co jest straszniejsze.

Życzenia wielkanocne

W tę niedzielę Kościół prawosławny świętuje Wielkanoc. Gazeta Biełaruś Siegodnia – używająca też nazwy Sowietskaja Biełorussia – organ prezydenta Łukaszenki, przekazuje życzenia od głowy państwa dla obywateli:


Prezydent świętuje Wielkanoc (2005)


Z jasnym Zmartwychwstaniem!

Prawosławnym chrześcijanom Białorusi

Drodzy rodacy!
Z całej duszy składam wam życzenia z okazji święta Chrystusowego Zmartwychwstania.

Wielkanoc – to największa uroczystość ze wszystkich świąt Cerkwi Prawosławnej. W ten dobroczynny czas budzi się i rozkwita jasnymi wiosennymi barwami przyroda, a serca wierzących radują się ze zwycięstwa sił dobra.

Chrystusowe Zmartwychwstanie ma ogromny sens duchowy. Zwrócenie się ku najwyższym wartościom pomaga każdemu z nas poczuć zdumiewające piękno otaczającego nas świata, napełnionego miłością i miłosierdziem.

Wielkanocne tradycje jednoczą ludzi, przypominają o przebaczeniu uraz i swarów, zachęcają do przyjścia do świątyni i wspólnego wysławiania tego wielkiego dnia.

Niech przepiękne święto Wielkiejnocy przyniesie szczęście i zgodę do każdego białoruskiego domu. Niech jego światło obradzy was i wasze rodziny ciepłem i dobrocią, stanie się niewyczerpanym źródłem optymizmu i entuzjazmu.

Ze szczerego serca życzę wam zdrowia, powodzenia i szczęścia.

Aleksandr Łukaszenko,
Prezydent Republiki Białoruś

Z panoramy białoruskiej prasy

Na Białorusi istnieją oczywiście tabloidy. Odpowiednikiem naszego Faktu lub Super Expressu jest dziennik Komsomolskaja Prawda. Jest to pismo rosyjskie, na Białorusi wydawane w miejscowej wersji.

Dziś rzuciła mi się w oczy "narodnaja nowość" – news krajowy:

W Mińsku niedźwiedź jechał taksówką

Dziś, około godziny pierwszej, w rejonie placu Jakuba Kołasa ujrzałem niezwykły obrazek: na tylnym siedzeniu taksówki jedzie niedźwiedź i wychyla się przez okno!

Wychylił się praktycznie do pasa! Krzywołapemu, zdaje się, podobał się owiewający go wietrzyk. Co i rusz przykładał łapy do pyska, jakby chciał zagwizdać za przechodzącymi mimo dziewczętami.

– O, popatrzcie, niedźwiedź! – nie wierzyli własnym oczom ludzie – skąd on się wziął w taksówce?

– Skąd się wziął, skąd się wziął… Powiedział: "Szefie, płacę podwójnie!" – i pojechał – żartowano w odpowiedzi.

Niedźwiedź był prawdopodobnie zamówiony na czyjeś urodziny. Po półgodzinie taksówka zatrzymała się w podwórzu obok placu. A potem dziwny pasażer oddalił się w stronę Sierebrianki.

Nikita Zajcew
14.4.2006

Największe polskie dzienniki korzystają z mojego bloga

Z moich informacji, oprócz Gazety Wyborczej, skorzystała również Rzeczpospolita:

22.04.06 Nr 095
BIAŁORUŚ Agent KGB proponuje: współpraca lub koniec studiów
Studenci profilaktycznie wyrzucani z uczelni


Przed zaplanowaną na 26 kwietnia
manifestacją opozycji "Czarnobylski szlak" rektorzy mińskich uczelni
starają się przekonać studentów, by w niej nie uczestniczyli. Stosują
najbardziej radykalne metody – w tym usuwanie z uczelni.


– Oczywiście, formalnie rzecz biorąc studenci nie są wyrzucani z
powodów politycznych, ale na przykład za opuszczanie zajęć –
powiedziała "Rz" przewodnicząca Białoruskiego Komitetu Helsińskiego
Tatiana Proćko. Chodzi o tych studentów, którzy po zlikwidowaniu
przez milicję opozycyjnego namiotowego miasteczka na placu
Październikowym w Mińsku zostali skazani na areszt.

Według Tatiany Proćko sprawa może zostać załatwiona "prościej".
– Podczas sesji studenci po prostu nie zdadzą egzaminów – mówi.
Przypadek Taciany Dziadok, studentki Wyższej Szkoły Turystyki
Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu Ekonomicznego, jest
nietypowy. Wspierany przez KGB dziekan zmuszał ją do publicznego
wyznania winy – a jej grupę do potępienia "nieprawomyślnej"
koleżanki. – Taciana Dziadok popełniła wykroczenie administracyjne.
Chcemy, by uświadomiła sobie, co uczyniła. Nie żyje w lesie –
zhańbiła grupę, wydział, uniwersytet. I nie ma w tym żadnej
polityki – tłumaczył dziekan Mikałaj Kabuszkin dziennikarzowi pisma
"Salidarnaść". Dziekanowi akcja się nie powiodła, bo Taciana
Dziadok nie chciała się pokajać, a koledzy – jej potępić.

W piątek dziesięciu niekryjących swoich opozycyjnych poglądów
studentów Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu Technicznego
wezwano na rozmowy do rektoratu. Tam czekał na nich pracownik KGB
Dzmitrij Swistun. Na portalu studenty.by cytowany jest fragment
rozmowy Swistuna ze studentem drugiego roku Andrejem Szumarouem.
Najpierw agent KGB usiłował dowiedzieć się, "co student robił na
placu Październikowym", później proponował mu współpracę z KGB.
Szumarou odmówił, a Swistun zagroził mu, że nie zaliczy sesji.
Inaczej postąpił wobec studenta trzeciego roku Michaiła Litwinawa.
Nie próbował go werbować, a jedynie groził. – Powiedział, że jeśli
wezmę udział w "Czarnobylskim szlaku" 26 kwietnia, zwłaszcza, jeśli
zostanę zatrzymany, wyrzucą mnie z uniwersytetu – mówił
Litwinaw.

PIOTR KOŚCIŃSKI

Czy mogę sobie przejrzeć numery w pani komórce?

Dziś portal studenty.by podaje nowe informacje o poczynaniach służb bezpieczeństwa wobec studentów. Nagminne są próby werbunku i zastraszania.

Ciekawe jest, że metody białoruskiego KGB są tak naprawdę reliktem sprzed kilkudziesięciu lat, pomimo że przy obecnym poziomie technologii informacyjnych są one już niewiele warte. Warto porównać sytuację polskiej opozycji w latach 80. i opozycji białoruskiej dziś. Przepływ informacji w Polsce był niesłychanie niski. Nie istniał internet, było niewiele telefonów a i to tylko stacjonarne, brak było papieru a posiadanie kopiarek było karalne, poczta tylko papierowa, łatwa do cenzurowania. Co się działo, jeśli służba bezpieczeństwa wezwała kogoś na rozmowę i próbowała zwerbować? Najlepszym sposobem na zneutralizowanie takich poczynań było powiadomienie o nich jak największej liczby osób. W Polsce lat 80. było to bardzo trudne. Pewnie łatwo było w takich warunkach zarówno werbować, jak i niesłusznie uchodzić za wtyczkę.

W porównaniu z tamtymi czasami białoruscy studenci mają wszystko: Dzięki internetowi mogą natychmiast powiadomić cały kraj, a nawet cały świat o tym, że pan Iksiński usiłował zwerbować pana Ygrekowskiego za pomocą szantażu i pogróżek. Wszystkich tajniaków mogą wymienić z nazwiska. A cenzura nie ma dostępu do zagranicznych serwerów.

Gdybyż jeszcze wystarczająca liczba osób na świecie czytała te wiadomości!… Lem przewidział: problemem XXI wieku będzie nie brak informacji, lecz jej nadmiar. Wiadomości, które hobbystycznie gromadzę na tym blogu byłyby i beze mnie dostępne praktycznie dla każdego. A jednak to ja jedyna spowodowałam, że o sprawie znanej na Białorusi od dobrych kilku dni dowiedziały się polskie media, które przecież mają tam własnych korespondentów! Sztuką w dzisiejszych czasach jest dokopywanie się do potrzebnych informacji oraz należyte ich rozreklamowanie. Białoruskim studentom radziłabym założenie portalu po angielsku i rosyjsku. Bo tak, to nawet Rosjanie nie potrafią ich przeczytać.

Zanim przytoczę nowy artykuł z portalu studenty.by, zadam Państwu pytanie: Co byście zrobili, gdyby funkcjonariusz KGB wezwał was na rozmowę i grzecznie poprosił: "Czy mogę sobie przejrzeć książkę telefoniczną w pana komórce? Tak z ciekawości…"

Pomyślałam, że skoro oni dość szeroko stosują tę absurdalną metodę, to oznacza, że rzeczywiście są ludzie, którzy im dają swoje komórki…


studenty.by:

Dziś studentów Białoruskiego Narodowego Uniwersytetu Technicznego, którzy byli zatrzymani na placu Kalinowskiego [Październikowym] w czasie akcji 19-25 marca, wezwano do rektoratu, gdzie odbył z nimi rozmowę starszy pełnomocnik KGB Dźmitry Michajławicz Świstun.

Rozmowa odbywała się osobno z każdym studentem. Niektórym z nich pan Świstun proponował współpracę z KGB, innych tylko przekonywał do rezygnacji z udziału w akcjach protestu. Przy tym wszystkich straszył możliwymi problemami z nauką na uniwersytecie.

Student Andrej opowiedział studenty.by, jak przebiegało spotkanie z nim:

– Funkcjonariusz KGB na początku nie chciał podać swojego nazwiska, ale po tym jak kategorycznie odmówiłem rozmowy z nieznajomym człowiekiem – w końcu przedstawił się. Nazwał siebie starszym pełnomocnikiem Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego [KGB] Świstunem Dźmitryjem Michajławiczem.

Zdaniem Andreja, funkcjonariuszowi KGB nie udało się poporowadzić rozmowy w oczekiwanym przez niego kierunku. Na wszystkie jego pytania student odpowiadał pytaniami. Gdy na przykład Świstun spytał: "Co pan robił na placu?", Andrej odpowiadał: "A jak pan myśli, co robiłem na placu?"

Rozmowa z Andrejem ciągnęła się dość długo i podczas niej pan Świstun proponował studentowi współpracę z KGB. Gdy student odmówił, funkcjonariusz uprzedził go o możliwych problemach ze zdaniem sesji.

Studenta Miszę pracownik KGB nie próbował werbować, natomiast groził wyrzuceniem z uczelni za udział w obywatelskich akcjach protestu:

– Jego głównym celem było zablokować nasze działania poprzez zastraszenie nas wyrzuceniem z uniwersytetu. Pan Świstun powiedział, że jeśli będę brać udział w mityngu w rocznicę katastrofy w Czarnobylu 26 kwietnia, i tym bardziej – jeśli będę zatrzymany podczas niego – to zostanę wyrzucony ze studiów. Ale ja sądzę, że mam prawo do wyrażania swojej niezgody na to, co dzieje się w naszym kraju i będę robić to nadal. Ale chcę zaznaczyć, że na terenie uniwersytetu zajmuję się tylko nauką.

Na ciekawy fakt wskazuje większość studentów, z którymi rozmawiał pan Świstun: funkcjonariusz KGB pytał, czy możę obejrzeć spis numerów w książkach adresowych w telefonach komórkowych studentów. Tłumaczył to tym, że jest ciekaw, z kim komunikują się studenci.