Oto tłumaczenie tego pięknego tekstu o polonezie „Pożegnanie Ojczyzny”, który przecież i my dobrze znamy – choćby ze studniówek… (dziękuję efg i nuzwykrzyknikiem za linki!)

Michał Kleofas Ogiński
Z pamiętnika Daszy, uczestniczki mińskich demonstracji. Ten legendarny tekst krąży po białoruskim i rosyjskojęzycznym internecie.
20-21 marca.
MAJDAN
CZĘŚĆ 1. POLONEZ AHIŃSKIEGO
Piszę te
wiersze 22 marca o 0.48. W ciągu ostatnich dni spałam w sumie tylko 2
godziny. Półtorej godziny temu mnie wypuścili z milicyjnego posterunku.
Do tej pory nie wiem, gdzie jest mój brat, który niósł jedzenie ludziom
stojącym na placu.
Prawdopodobnie oni i teraz tam stoją – na
Kastrycznickim placu, sczepieni w żywy łańcuch, na śmierć i życie
wziąwszy się za ręce wokół małego namiotowego obozu, aby obronić go
swoimi ciałami. Na Mińsk opuszcza się dziesięciostopniowy mróz. Pomoc
nie przyjdzie, nikt nie przebije się przez „psów” i KGB-istów –
tajniaków, którzy blokują wszystkie wejścia -wyjścia na plac. Nikomu
nie uda się przenieść gorącej herbaty ani śpiwora. Ja to zrozumiałam
kilka godzin temu na własnym przykładzie.
Wiele osób stoi już
ponad 15 godzin. A niektórzy i ponad dobę. Jeszcze trochę i ich po
prostu zacznie zabijać mróz. Kolejne „eleganckie zwycięstwo” reżimu. W
ciągu tych dwóch dni stałam się niby starsza o dziesięć lat. Te dni
przyniosły ze sobą wiele i na pewno zmieniły moje życie bardziej, niż
mogłam to sobie wyobrazić. W te dni dowiedziałam się, co to znaczy
Przestąpić przez strach, co znaczy Kochać i co znaczy Nienawidzić. I
jak to jest, kiedy rujnuje się całe życie. Pewnych rzeczy, o których
się dowiedziałam i odczułam, nigdy, NIGDY nie mogę zapomnieć. Nie
niektórych nie mogę darować.
Ile bym nie żyła – będą mnie palić te wspomnienia. Pewnie były to najmocniejsze wrażenia mojego życia.
Niebo
było granatowe, takie granatowe, takiego koloru ja nigdy nie widziałam.
Kiedy będę umierać, postaram się wspomnieć to dziwne granatowe niebo
nad Kastrycznicką płoszczą Mińska.
Wieczorem, 20 marca, zaczął
się nasz białoruski Majdan. Już teraz na uczestników namiotowego
miasteczka wylewają się rzeki kłamstwa. Mówią, że i zaplanowane było to
wszystko już wcześniej, i wszyscy ci, co tam stoją – to zjarani,
obkłuci, przepici oszołomi. I władza nawet podaje sumy, jakie nam niby
zapłacili. Co mnie zasmuciło, podobną politykę stosuje nawet bardzo
wiele rosyjskich mediów. Osobiście dla mnie to jak nóż, wbity w plecy
przez człowieka, którego uważałeś za przyjaciela.
Będę tu
pisać prawdę i tylko prawdę. Możecie uważać to za najbardziej
wiarygodną informację. Byłam w szeregu pierwszej dziesiątki ludzi,
którzy pod światłem kamer i aparatów fotograficznych zaczęli stawiać
namioty. Tak wyszło. Teraz mi już i tak grozi więzienie, do tego na 15
dobach się nie skończy. Ale czym by się to nie skończyło, nie żałuję
swojej decyzji.
Oto ono, niebo nad Kastrycznicką. Kiedy tam 20
marca zebrało się 10 tysięcy osób, było ono przejrzyście granatowe,
pojawiały się na nim pierwsze światełka gwiazd. Alaksandr Milinkiewicz,
stojąc na schodach pałacu związków zawodowych, krzyczał do mikrofonu o
tym, że wybory były nielegalne, że na wyborców czynili presję, że
odbywały się masowe fałszerstwa. Potem włączyli muzykę, i nad ogromnym
placem popłynął, samotny i srogi, Polonez Ahińskiego. „Pożegnanie z
Ojczyzną”. My podśpiewywaliśmy – cicho i uroczyście, tak jakby to był
hymn.
Właśnie wtedy w środku mnie coś się złamało i poszło.
Gardło zadławiło się płaczem. Odwróciwszy głowę, patrząc się przez mgłę
łez w wysokie niebo, słuchałam słów, niby napisanych o nas.
Rostań na rostaniach krainy,
Ranić dumki šlach abrany,
Prahnie serca ŭ rodnyja miaściny
I radzimy wobraz ažywaje rastrywožanaju ranaj…
Znoŭ
Załunaje naš štandar,
Pałychnie ŭnačy pažar,
I pachodnaju truboj
Znoŭ pakliča nas z taboj na mužny boj maja kraina –
Kraj adziny,
Za jaho ŭ wyhnani
Šlach wiartannia,
Šlach zmahannia.
To
była nie tylko pieśń – ona wołała do siebie i prosiła. I my jej nie
zdradziliśmy. Po pieśni coś jeszcze mówili tam, na schodach. Ale główne
wydarzenia odbyły się nie tam, a w samym tłumie narodu.
Póżniej ludzie niespodziewanie odeszli, wyzwalając miejsce, i na asfalt rzucili pierwsze namioty.
Wśród
nich był i mój. Zaczęło go stawiać 5 osób. Nie zdążyłam tam podejść – z
tłumu raptem wyskoczyli silni chłopcy z tłustymi twarzami bez wyrazu, w
czarnych czapeczkach. Szalenie deptali namioty nogami, łamali stelaż,
łapali i wynosili śpiwory i namioty, próbowali pobić tych, kto
rozkładał. Działali złośliwie i dokładnie.
Coś udało się
wychwycić z ich rąk, ale większość rzeczy oni zabrali. Na szczęście, to
była tylko pierwsza partia. Później ludzie po prostu stali wokół nas
jak ściana, mocno sczepili się za łokcie i nie wpuszczali do środka.
Tych, kto próbował się przedrzeć, odpychali ramionami.
A
prowokatorów, KGB-istów w cywilu było mnóstwo, strasznie dużo. Stali
wokół. A niektórzy czepiali nasze znaczki „za swabodu” i próbowali po
cichu wtopić się w krąg.
I właśnie za tą żywą ścianą – kręgiem
– rozłożyliśmy swoje namioty. Dokładnie pamiętam moment, kiedy stałam w
kręgu, wahałam się, czy pójść do środka, i zawołała mnie Swietka, moja
przyjaciółka, jaka pracowała już tam.
Żadnych szczególnych
emocji nie odczuwałam. Po prostu zrobiłam krok za stelaż, pomagając
stawiać namiot. Na początku chowałam twarz za kaptur, dlatego że
mnóstwo kamer wideo i aparatów fotograficznych wycelowano dokładnie nam
w oczy. Później uznałam, że to taka połowiczna decyzja. Co tu się już
zatrzymywać. I zdjęłam kaptur.
Postawiliśmy namioty,
rozścieliliśmy turystyczne karimaty i siedliśmy na nich. I wtedy
dopiero zaczęło mnie kłuć. Doszło do mnie wtedy, CO myśmy zrobili. I
zrozumiałam, że całe moje poprzednie życie, co bardzo prawdopodobne, w
ten właśnie moment odchodzi niby piaskiem przez palce. Do szczętu. I
intelektualne gry, i klub dziecięcy, który był moją radością przez tyle
lat. I stabilność materialna, i praca w naukowym czasopiśmie, i
przyjaciele, i książki, i rodzice. I kochany Mińsk. I, być może,
Białoruś… i być może wolność.
Próbowałam chować łzy pod
kapturem, żeby nie zauważyli ich dziennikarze. Nieładny to widok, kiedy
człowieka trzęsie i aż wykręca od płaczu.
Później się
uspokoiłam: co zrobione, to zrobione. Nie ma już drogi wstecz. Właśnie,
czy warto czytać w dzieciństwie takie dobre książki i słuchać takie
dobre pieśni, żeby potem w życiu okazać się „do niczego”?
Pozostawało
zrobić jeszcze tylko jedno, i ja to zrobiłam. Zadzwoniłam do osoby,
którą kocham już dwa lata, i powiedziałam mu o tym. Dawno chciałam, ale
w żaden sposób nie mogłam. A teraz już bać się nie ma czego.
Więcej informacji: