Internautka Zosianoga w niedawnym komentarzu napisała mi: "
swoją drogą co za nieszczęście poślubić takiego Łukaszenkę…"
Postanowiłam przekonać się, jak to naprawdę jest. Poniżej moje tłumaczenie wywiadu z Galiną Łukaszenko, żoną prezydenta Białorusi:
Komsomolskaja Prawda, 30.9.2005
Anna Laszkiewicz
Żona prezydenta Białorusi Galina Łukaszenko: Sasza chodził do mnie na randki po cztery kilometry
U startu politycznej kariery Aleksandra Łukaszenki dziennikarze często przeprowadzali wywiady z jego żoną Galiną Rodionowną. A ona – kobieta dobra i prostoduszna – nie potrafiła odmówić. Jednak wkrótce skończyły się nieformalne rozmowy z prasą. I oto wiele lat później…
Małżeństwo Galiny i Aleksandra Łukaszenków w tym roku kończy 30 lat. Lecz przez ostatnie lata małżonkowie żyją osobno. Najpierw Aleksander Łukaszenko został wybrany na deputowanego do białoruskiego parlamentu i żył w rozjazdach – to w Mińsku, to w rodzinnych Ryżkowiczach pod Mohylewem. W 1994 roku, gdy Łukaszenko został prezydentem, Galina Rodionowna nie kwapiła się z przeprowadzką do stolicy. Przyczyny były dość poważne – synowie właśnie kończą szkoły, gospodarstwa przekazać nie ma komu: mamie? teściowej? Ale synowie przenieśli się do Mińska – poszli na uniwersytet. A potem prezydent przywiózł do stolicy również swoją matkę. I Galina Rodionowna została sama. Lecz nawet i teraz nie wybiera się do męża. Przyjeżdża do synów i wnuków na święta, a żyje jak dawniej w solidnym, ale najzwyklejszym ceglanym domu. Małżonka prezydenta pracuje jako główny specjalista do spraw leczenia sanatoryjnego w rejonie szkłowskim. Ma malutki gabinet.
– Gdzie poznaliście się z Aleksandrem Grigorijewiczem?
– Uczyliśmy się w jednej szkole, on rok wyżej. Nasza rodzina najpierw mieszkała w rejonie wileńskim, tam skończyłam siedem klas. Potem przenieśliśmy się w strony ojczyste mamy, do rejonu szkłowskiego. Sasza był taki przystojny, często prowadził wieczorki szkolne, mnóstwo dziewczyn się w nim kochało. Dostawało mi się za to – przyjechała, mówili, i najlepszego chłpaka poderwała. U nas w domu była dobra biblioteka, żyliśmy niebogato, ale na książki pieniędzy nie żałowaliśmy. Sasza dużo czytał, ja też. To nas zbliżyło.
– I kto za kim biegał?
– Ja nigdy nie biegałam za nikim. A on przychodził do mnie na randki z Aleksandrii – cztery kilometry w jedną stronę, cztery w drugą. W każdą pogodę: deszcz, zamieć, śnieg. Spacerowaliśmy głównie wokół domu. Moja mama Jelena Fiodorowna wychowywała mnie i moją siostrę surowo, pracowała w naszej szkole jako kierowniczka. Broń Boże, żebyśmy jej nie słuchały!
Potem Sasza poszedł studiować do Instytutu Mohylewskiego na wydział historii, a za rok – ja. Dalej spotykaliśmy się. Pobraliśmy się, gdy ukończyłam trzeci rok, a Sasza już otrzymał dyplom. W dzisiejszych czasach stosunki między młodymi zmieniły się: gdy byliśmy młodzi – żyć bez ślubu, i to jeszcze jawnie – o tym nawet nie wolno było pomyśleć. Nie mówię, że teraz młodzież gorsza, po prostu oni są całkiem inni.
– Jak on się pani oświadczył?
– To dziwne, ale nie pamiętam. To się jakoś rozumiało samo przez się, że się pobierzemy. Moja mama zanadto się nie ucieszyła, miałam się jeszcze rok uczyć, ale nie protestowała. Sasza poszedł do armii. A ja skończyłam studia. Potem urodził się Witia.
"Na wieś sprowadziliśmy się z powodu syna"
Jak wszystkim, na początku było nam trochę ciężko, ale wszystkiego starczało. Przenieśliśmy się do Mohylewa, wynajęliśmy mieszkanie. U Saszy wszystko było dobrze w pracy, ja znalazłam pracę w szkole. Przepracowałam tam wszystkiego trzy dni – i zaczęły się nam kłopoty. Witia chorował na wszystkie możliwe dziecięce choroby zakaźne. Spędziłam z nim rok w szpitalach. Czasem rozpacz ogarniała. Pamiętam, biegnę do apteki. Pierwszy maja, wszyscy świątecznie ubrani, śmieją się. A ja już zapomniałam, co to jest normalne życie, święta. Mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy dobrego, doświadczonego lekarza. On powiedział: chcecie uratować syna – przeprowadźcie się na wieś, najlepiej, żeby chłopiec mieszkał w drewnianym domu. Więc wyjachaliśmy z Mohylewa. Zatrudniłam się w przedszkolu, żeby być obok syna, o szkole musiałam zapomnieć. Mąż zaczął hartować Witię – teraz on jest zdrowy.
O sprawach osobistych (na ile to możliwe)
Idziemy alejami starego parku, który liczy sobie kilka wieków. Jego drzewa zasadzone są tak, że gdy spojrzeć z góry – rysują dwugłowego orła – symbol imperium rosyjskiego. Żonę prezydenta wszyscy znają, ale nikt nie zwraca na nas uwagi.
– Galino Rodionowna, czy braliście ślub w cerkwi?
– Nie, chociaż nie miałabym nic przeciwko. Ale wtedy nie było to przyjęte, a teraz nie wiem, jak mąż na to patrzy.
– Gdy Aleksander Grigorijewicz został prezydentem, kto zdecydował, że zostaje pani w Ryżkowiczach?
– Ja postanowiłam nie jechać, a Sasza nie namawiał.
– Czy Aleksandr Grigorijewicz często bywa w Ryżkowiczach?
– Niezbyt, częściej ja jeżdżę do Mińska.
– Bywa pani w pałacu prezydenckim?
– Oczywiście.
– Jest pani tam gospodynią?
– Jakaż tam ze mnie gospodyni, skoro tam nie mieszkam.
– Czy mąż pomaga pani materialnie?
– Oczywiście, jak każdy mąż żonie.
"Nigdy nie dyskutowałam z nim o sprawach państwa"
– Nie jest pani przykro, że nie mieszka pani w stolicy?
– Nie. Ja sama wybrałam takie życie. Oczywiście, gdy dzieci wyrosły, zrobiło się pusto w domu. Ale dzieci zawsze odchodzą – i w mieście, i na wsi. Samotność mi nie ciąży. Dużo czytam, bardzo lubię chodzić do lasu. Mam bardzo męczącą pracę, ludzie przychodzą przez cały dzień. Staram się pomóc, w czym mogę. Czasem tak jestem wyczerpana, że nie mogę zasnąć.
– Czy często przychodzą do pani ludzie z prośbami do prezydenta?
– Często proszą o przekazanie listów. Na początku było ich niewiarygodnie dużo. Sąsiad z sąsiadem nie potrafili rozdzielić kawałka ziemi – zaraz list do krajana. Sąsiedzi i znajomi prawie nie zwracają się z prośbami, w większości raczej obcy.
– I co pani robi z listami?
– Czytam i jeśli widzę, że rzeczywiście mediacja ani miejscowe władze nie rozwiążą problemu, to przekazuję. Trudno odmawiać, za każdym razem to przeżywam. Niedawno przyjechała kobieta, przeczytałam wszystkie dokumenty, podobno jej syna oskarżono o cudze przestępstwo. Próbowałam pomóc, żeby jeszcze raz zbadano sprawę.
– Czy Aleksandr Grigorijewicz jest o to zły?
– Nie.
– Jak to jest mieć świadomość, że pani mąż jest prezydentem?
– Ja przecież żyłam obok, widziałam jego Я же жила рядом, видела его rozwój. On jest przecież niezwykłym człowiekiem.
– Czyżby do dziś była pani w nim zakochana?
– Oczywiście. (Śmiech)
– Czy dyskutuje pani z nim sprawy państwowe?
– Nigdy. Nigdy nie mieszałam się do jego pracy.
– Przywykła pani do tego, żeby usuwać się w cień?
– Tak, zawsze.
– A kto w rodzinie podejmuje decyzje?
– No, jaką koszulę kupić i co zrobić na obiad – decydowałam ja, a życiowo ważne decyzje podejmował Sasza.
"Za granicą nie byłam i nie ciągnie mnie"
– Gdzie mieszkają synowie?
– Z ojcem w jego rezydencji.
– Kim oni są z zawodu i gdzie pracują?
– Witia ukończył wydział stosunków międzynarodowych, jest teraz pomocnikiem prezydenta. Dima – prawnik od prawa miedzynarodowego. Pracuje jako przedstawiciel prezydenckiego klubu sportowego.
– Ile ma pani wnuków?
– Czworo. U starszego – Wiktoria i Aleksandr, u młodszego – Anastazja i Daria.
– Czy Aleksandr Grigorijewicz często widzi się z wnukami?
– Często, rozpieszcza ich bardziej niż kiedyś synów. Daje im zabawki. Jak Nastia powie mu: "Ja ciebie bardzo, bardzo kocham" – dziadek cały taje.
– Często bywa pani u synów?
– Przyjeżdżam prawie na każde święta. Podoba mi się, jak oni żyją. Pomagają żonom. Od dzieciństwa są tego nauczeni. Mąż przepadał w pracy, córki nie mam, to oni mi zawsze pomagali. Teraz też o nic prosić nie trzeba. Potrafią wszystko naprawić, i kosić, i iść za pługiem. I synowe podobają mi się, dobre dziewczyny.
– Tam gdzie wszyscy, sama chodzę do sklepów.
– Nie, i nie ciągnie mnie.
Dom Galiny Rodionowny jest oczywiście najlepszy w Ryżkowiczach, choć do siedzib "nowych Białorusów" jest mu daleko. Wyróżnia się zielonym dachem, wysokim ceglanym parkanem i cudownym klombem wychodzącym wprost na ulicę. Co sił w nogach biegnie ku Galinie Rodionownej bezdomny pies, którego ona dokarmia. W domu mieszka owczarek Bału.
U pierwszej damy Białorusi podobno wszystko dobrze. Tylko oczy smutne, nawet gdy się śmieje.