Komu nie wolno wyjechać za granicę

Wczorajsza wiadomość z wieczornego "dziennika telewizyjnego" białoruskiej telewizji państwowej:

Kwestia pieczątek w paszporcie będzie rozwiązana w najbliższych miesiącach.

Jak stwierdził szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Białorusi Władimir Naumow, jest już projekt prawa o rejestracji ludności. Jak już zapowiadano wcześniej, planuje się wymienić pieczątki w paszportach obywateli Białorusi od 31 października 2007 roku. Obecnie MSW przygotowuje bazę danych, gdzie przechowywane będą informacje o osobach, którym nie wolno wyjeżdżać poza granice Białorusi. W tę kategorię wchodzą obywatele będący w konflikcie z prawem, a także ci, w których posiadaniu znajdują się tajemnice państwowe, oraz ci, którzy nie wypełnili swoich zobowiązań wobec państwa.

Oprócz tego prowadzone są prace nad zautomatyzowanym systemem rejestracji i zaopatrzenia wszystkich przejść granicznych.

Interesujące. W Polsce władze mogą zabronić obywatelowi wyjazdu za granicę tylko w taki sposób, że sąd odbiera mu paszport. Jest to jednak możliwe jedynie w wypadku, gdy obywatel jest podejrzany o popełnienie przestępstwa, trwa postępowanie prokuratorskie i prokuratura zwróci się do sądu o odebranie paszportu jako środek zapobiegawczy. Sąd może wówczas odebrać paszport tylko wtedy, gdy na podejrzanym ciążą szczególnie poważne zarzuty.

Obecnie, wbrew pozorom, nawet białoruscy opozycjoniści mogą dość łatwo wyjeżdżać za granicę. Czyżby wynikało to z braku bazy danych na przejściach granicznych? Czyżby miało się to zmienić?


Wiadomość można przeczytać na stronie BTV, oraz obejrzeć nagranie.

Kreskówki szczególnie niebezpieczne

Rosyjska milicja odmówiła wydania białoruskim władzom autora satyrycznych filmów rysunkowych o Aleksandrze Łukaszence. Andrej Abozau jest ścigany listem gończym i został zatrzymany przez Rosjan właśnie jako szczególnie niebezpieczny przestępca. Kiedy jednak milicjanci dowiedzieli się, na czym polega jego "zbrodnia", czym prędzej go wypuścili.

Więcej na stronie reakcya.eu >>
Kreskówki Abozaua można znaleźć tutaj: mult.3dway.org (strona w wersji polskiej!)

Gorąco polecam tę książkę

Kilka słów o wczorajszym spotkaniu promocyjnym książki "Białoruś: kartofle i dżinsy". Poznałam na nim kilka interesujących osób, w tym – przede wszystkim – samych autorów książki.

Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki są dziennikarzami Tygodnika Powszechnego. Specjalizują się w problematyce wschodniej. Pisząc książkę spędzili na Białorusi cztery miesiące w najgorętszym okresie zeszłego roku: byli świadkami nieudanej "dżinsowej rewolucji". Jednak książka ta nie jest ani doraźnym "reportażem z rewolucji", ani zbiorem anegdot o Łukaszence. Opowiada ona historię współczesnej Białorusi od lat 70. Historię w obrazach, albo raczej: historię w historiach poszczególnych ludzi. Próbuje objaśnić jak to się stało, że ten kraj jest dzisiaj taki, jaki jest.

Na spotkaniu w Księgarni Pod Globusem można było usłyszeć od autorów ciekawe rzeczy. Najmocniej utkwiły mi w pamięci sprawy najbardziej gorzkie i najbardziej odstające do stereotypów. Na przykład:

  • Choć białoruska opozycja ma przekonania głęboko narodowe i antysowieckie, to nie da się zaprzeczyć, że Białoruś – dawna perła w koronie ZSRR – wiele zawdzięcza Związkowi Radzieckiemu. To właśnie w czasach sowieckich powstały w miastach białoruskiej prowincji bardzo dobre uczelnie, które wyprodukowały dzisiejszą opozycyjną inteligencję.
  • Z jednej strony – z doświadczeń autorów wynika, że Białorusini od dawna już nie wierzą reżimowej telewizji. Z drugiej strony jednak – łatwo daje się zauważyć niechęć społeczeństwa do Zachodu i do Unii Europejskiej, powszechne poczucie, że one w jakiś sposób czyhają na Białoruś. Przypuszczalnie więc telewizyjna propaganda jakoś się przesącza do umysłów.
  • Dużym zaskoczeniem była dla mnie wiadomość o skutkach nie dość dobrej procedury weryfikacyjnej polskiego programu
    stypendialnego dla represjonowanych studentów: z ludzi, którzy przyjechali na stypendium do Polski – około połowa gdzieś znikła, tzn. przestała pojawiać się na zajęciach. To otwarcie przyznali Autorzy. Nasuwa mi się tutaj moja osobista refleksja, że jednak część zarzutów reżimowej propagandy pod adresem programu
    Kalinowskego ma jakieś pokrycie w
    faktach. Bo na tym polega profesjonalna propaganda: opakować kłamstwo w odrobinę prawdy. [Ten akapit zmieniłam na prośbę Autorów tak, ażeby nie było wątpliwości, co jest ich wypowiedzią, a co moją refleksją.]

  • Zdaniem autorów książki, zła sytuacja społeczno-polityczna na
    Białorusi wynika – paradoksalnie – z praworządności obywateli.
    Wydawcy opozycyjnych gazet w obliczu represji wykłócają się po sądach,
    zdelegalizowane czasopisma starają się o ponowną rejestrację. Obcy jest Białorusinom pomysł, żeby "olać system" i zejść do podziemia, co byłoby może
    korzystniejsze niż marnowanie energii na beznadziejną szarpaninę z
    państwem. Gdy na jakimś zebraniu opozycji padło stwierdzenie "Od tego państwa my już niczego nie chcemy" – to w intencji
    wypowiadających je oraz w uszach białoruskich słuchaczy brzmiało ono
    niezwykle pesymistycznie. Bo okazało się, że tutaj legalnie nie da się
    niczego załatwić – no i co teraz? Polacy, wręcz przeciwnie, takie
    zdanie odebraliby jako pozytywną wiadomość: nie potrzebujemy państwa –
    zorganizujemy się sami! Białorusini jednak w tej sytuacji czują się
    bezradni. Oto jak mści się coś, co w normalnych warunkach byłoby
    cnotą obywatelską.

Książka doczekała się znakomitych recenzji w Gazecie Wyborczej i w Rzeczpospolitej – co jest niewątpliwym sukcesem już na starcie. Poniżej linki:

Student zwerbowany przez KGB – w reżimowej telewizji

Jak opisał Tygodnik Powszechny, Władysław Michajłow to student-opozycjonista zwerbowany przez białoruskie KGB. Przyjechał do Polski w ramach programu stypendialnego dla represjonowanych studentów
i tutaj przyznał się publicznie do współpracy z tajną policją. Jednak po pewnym czasie, zapewne pod wpływem nękania przez białoruskich agentów, zmienił front – wrócił na Białoruś i wystąpił w reżimowej telewizyjnej propagandówce.

Przed przeczytaniem dalszego ciągu warto zapoznać się z historią Michajłowa:

A oto "alternatywna wersja" historii Władysława Michajłowa, przedstawiona przez białoruską reżimową telewizję:

Powyższy film nie jest pełny. Całość nagrania (tam znajdują się najlepsze kawałki!) jest do ściągnięcia tutaj.

Niżej – moje tłumaczenie całości (przypisy w klamrach i pogrubienia są moje). Wspomniane najlepsze kawałki znajdują się pod koniec tekstu.

[Studio:] Jak obchodzą się z białoruską młodzieżą w Polsce i kto zbija na tym kapitał polityczny: Specjalne śledztwo – "Panorama".

Władysław tylko co wysiadł z pociągu. Wrócił do rodzinnego Homla z Warszawy, gdzie od zeszłe lato uczył się w ramach tak zwanego "Programu Kalinowskiego". O tym czasie młody człowiek wspomina z dreszczem. I są po temu bardzo ważne przyczyny.

Gdy Władysław miał 15 lat, z naiwności wstąpił do "Żubra". Rozklejał ulotki, rozdawał znaczki. Od 2004 – w Zjednoczonej Partii Obywatelskiej.

"Partia była dosyć liberalna. Jak zdawało mi się, ona walczyła o szczęśliwą przyszłość naszego kraju. Jednak po czasie stało się dla mnie oczywiste, że to nie tak."

Do czasu wyjazdu do Polski Władysław uczył się na 3. roku Homelskiego Uniwersytetu Transportu. Uczestnictwo w akcjach opozycji zaczęło odbijać się na postępach w studiach. Czasu na naukę po prostu nie starczało.

"Ja… dowiedziałem się, że jest taki program… prowadzony przez rząd Polski, nazywa się program im. Konstantego Kalinowskiego. Postanowiłem kształcić się za granicą, szukałem lepszego życia – można powiedzieć, myślałem, że uda mi się nauczyć kilku języków obcych, że otrzymam doskonałe wykształcenie, że nie będzie to w żaden sposób związane z polityką. I po prostu potem wrócę na Białoruś i wniosę coś dobrego dla mojego kraju, że tak powiem."

Latem zeszłego roku Władysław zaczął wybierać się w drogę. Żeby zostać uczestnikiem Programu Kalinowskiego potrzebna była ankieta, fotografie i dwie rekomendacje od starszych towarzyszy o represjach politycznych.

"Otrzymałem rekomendację od sztabu Zjednoczonej Partii Obywatelskiej, Golińskiego, a także od mojego – powiem oględnie – znajomego, Andrieja Gnatowa z biura Majdan International w Kijowie. To organizacja, która zajmuje się problemami tak zwanej "demokratyzacji Białorusi"."

Zebrać niezbędne dokumenty było nietrudno. W partyjnych biurach rekomendacje pisano hurtem dla wszystkich chętnych. Wśród "kalinowców" znaliźli się też ci, których rodzice zapłacili kuratorom programu 1000 dolarów za wysłanie ich dzieci za granicę. Pojawiali się młodzi ludzie, którzy za 350 dolarów kupili lewe dokumenty. Według słów Władysława, takich w programie Kalinowskiego jest 60 procent, a może i więcej.

"Wkrótce zrozumiałem, że do programu brano w zasadzie wszystkich. Wystarczyła pewna smykałka, troszkę rozumu i w zasadzie każdy mógł zostać wzięty. Pójść na plac, przypiąć sobie znaczek "Za swabodu" i już jesteś w programie Kalinowskiego – białoruski rewolucjonista. Oczywiście mnie bardzo zdziwiło, że w programie biorą udział w większości dzieci opozycji. Okazało się, że zorganizowali ten program tylko sami dla siebie. To znaczy sami opozycjoniści organizujący program nabrali swoich dzieci, krewnych, kogo tylko można było, kto podchodził wiekowo… i kto zechciał uczyć się w Polsce."

Władysław porzucił homelski uniwersytet. Obiecano mu, że w Polsce czeka na niego 400 dolarów stypendium, akademik, europejskie wykształcenie i szerokie perspektywy.

"Pojechałem do Mińska, do sztabu, oddałem moje rekomendacje, wypełniłem te ankiety, odbyłem rozmowę kwalifikacyjną i zostałem przyjęty do programu. Potrzebowałem wyrobić paszport na wszystkie kraje świata. Przyjechałem tam już ze wszystkimi rzeczami, bo czas naglił, do biura programu do Mińska i tam w kilka godzin wyrobiono mi polską wizę."

Z przybyciem Władysława – jak i wielu innych Białorusinów – do Polski zaczęły się nieprzyjemności. Uczestników programu rozlokowano po akademikach ledwie nadających się do zamieszkania. Мiędzy sobą studenci nazywali je [?], choć musieli na nie wydać ćwierć stypendium. Dla niektórych "Kalinowców" nie starczyło miejsc i rozlokowano ich po wynajętych mieszkaniach. Inni znaleźli się wprost na ulicy i byli zmuszeni nocować na dworcu.

"Zaczniesz protestować – zostaniesz wykluczony z programu. Powiesz słowo przeciw – i już nie jesteś studentem i uczestnikiem programu."

Władysławowi dostał się akademik z odrapanymi ścianami, pokój podobny do [?], łózko ze sprężynami sterczącymi z materaca. Wielu towarzyszy niedoli marzących o europejskim wykształceniu wkrótce nie wytrzymało i wróciło do domu. Pozostałych oczekiwały nowe nieprzyjemności: Przydziały. Niektórych skierowano do trzeciorzędnych uczelni na prowincji, niektórym zamiast na obiecanych studiów humanistycznych dostały się średnio specjalne kierunki techniczne. Samo nauczanie miało mało wspólnego z wyższym wykształceniem.

"Gdy spotkałem się niedawno z dyrektorem programu Janem Malickim, on mi wprost powiedział, że trzeba jakoś odpracować pieniądze. Trzeba było chodzić na akcje, zajmować się… polityką i rzecz oczywista w ten sposób należało odpracować swoje pieniądze. Pikietować ambasady, przychodzić na akcje solidarności, na jakieś przedsięwzięcia… Władze cały czas tu dają pozwolenia na takie mityngi [ 😉 ]. Wszystkie demonstracje ochrania policja. Organizacją tych wszystkich mityngów zajmują się, konkretnie, polskie organizacje pozarządowe, które otrzymują pieniądze od ministerstwa spraw zagranicznych. Rozdają plakaty, ulotki studentom, flagi, mówią studentom, jak mają ustawiać się w szyku. Po prostu są pewni liderzy, za którymi studenci idą."

Rzadkie wykłady w przedmiotów technicznych wykładowcy zamieniają w polityczną dyskusję z jedynie słusznym wnioskiem, że na Białorusi wszystko jest źle i że należy zmienić władze. Program Kalinowskiego przygotował na ten temat szereg zajęć i doświadczoną ekipę wykładowców.

"Gdy przyszedłem do biura programu, właśnie odbywał się jakiś wywiad z jego dyrektorem. Gdy otworzyły się drzwi, zobaczyłem, że prowadzący program robił wywiad z pewnymi ludźmi, których spotkałem na białoruskich imprezach, to jest na białoruskich wieczorach, które były prowadzone dla naszych białoruskich studentów w ramach programu. Ci ludzie byli różnych narodowości: Amerykanie, Gruzini, przedstawiciele serbskiego ruch Otpor – u nich na ubraniach były znaczki serbskiego Otporu przedstawiające pięść – Ukraińcy…"

Władysławowi rzuciło się w oczy, że Kalinowiec Kalinowcowi nierówny. Wśród uczestników programu było wielu "git-ludzi": dzieci i bliskich krewnych liderów białoruskiej opozycji. W odróżnieniu od pozostałych, nie było u nich problemów materialnych i mieli swoje indywidualne programy.

"Dzieci opozycji w ogóle nie chodzą na te demonstracje, bo im to absolutnie niepotrzebne. Oni mają inne zajęcia, duża sumy pieniędzy do wydania na różne rozrywki, pójść wypić, pójść miło spędzać czas w Warszawie, połazić, żyć pełnią życia."

Warunki niemal wojskowej dyscypliny nie dotyczą krewnych liderów białoruskiej opozycji. Trzykrotne wagary z zajęć "praktycznej politinformacji" [ ! ] karany jest wykluczeniem, ale "git-ludzie" mogą sobie pozwolić na zaspanie i nawet na przyjście po pijanemu.

"Sam Milinkiewicz jest mi znany. Znane jest o nim wiele negatywnych faktów, jego niemoralne prowadzenie… [Władysław waha się i milknie. -O czym? – pytanie zza kadru] …O tym, że on pije [Władysław znów milknie i wygląda na zażenowanego]… pali trawę … [Władysław przewraca oczami i waży słowa] … prowadzi się po prostu… wyzywająco."

Każdy przybywający student dostał się pod opiekę specjalnie wyznaczonego dla niego "naukowego obserwatora". Białorusini znajdują się pod nieustanną kontrolą, zobowiązani są meldować nieobecności, wśród nich kwitnie szpiegomania. Ciągły stres studenci łagodzą pijaństwem i narkotykami.

"Wciąż odchodzi taka robota, takie – można powiedzieć – ankietowanie studentów, próbują dowiedzieć się wszystkiego o człowieku, o jego życiu osobistym, o jego rodzicach, o jego przeszłości, o planach na przyszłość. O jego kontaktach, o jego związkach z organami ochrony prawa, o tym czym on żyje w danym momencie."

Rozczarowanych kształceniem za Bugiem jest bardzo wielu. Władysław jest jednym z nich. Nauka w Polsce stała się dla niego egzaminem wysiłkowym [?] – ciągano go po demonstracjach, speckursach młodego rewolucjonisty [ :-)))))))))) ], przymuszano do robienia publicznych ekshibicjonistycznych zwierzeń w prasie. Władysław zrozumiał, że go po prostu wykorzystują. Gdy zaczął odmawiać i wspominać o powrocie do domu, zaczęli na niego naciskać kierownicy programu i aktywiści organizacji pozarządowych.

"Powiedział mi, że program jest proamerykański i ty będziesz jak wszyscy inni potrzebować tych pieniędzy. I innego wyboru nie ma. Jeśli chcesz się dalej uczyć, to będziesz dalej podporządkowywać się naszym działaniom i… ty jesteś całkowicie w naszych rękach. Dalej miałem też inne spotkania z przedstawicielami organizacji Wolna Białoruś, jednak oni mi mówili to samo, że program opiera się na regulaminie, a regulamin polega na tym, że trzeba być posłusznym królikiem."

Władysław mówi, że polscy i białoruscy kuratorzy programu nie chcą wypuszczać studentów, ponieważ boją się rozgłosu. W pierwszej kolejności uderzy on w nich samych, bo pod przykrywką kształcenia Kalinowców otrzymują oni ogromne środki.

"W Polsce jest taka organizacja pozarządowa, nazywa się ona Wolna Białoruś, która zajmuje się werbowaniem białoruskich studentów uczących się w tym programie. Kogo z pracowników mogę nazwać: Kasia Kwiatkowska, Karolina Bałaszewicz, te i wielu innych – tych ludzi łączy to, że mają rodzinne koneksje np. w ministerstwie spraw zagranicznych Polski. Absolutnie, myślę że oni zarabiają takie sumy, które zwykłym białoruskim robotnikom nawet się nie śniły."

Kiedy decyzja wyjazdu ostatecznie dojrzewała, Władysławowi zaczęto grozić rękoczynami. Na końcowym etapie dołączył się do tego również były ambasador Polski na Białorusi Mariusz Maszkiewicz.

"Mimo wszystko jeszcze się wahałem, wyjechać z programu Kalinowskiego czy nie, i postanowiłem poradzić się Kasi Kwiatkowskiej. Przyszedłem do niej do domu i nieoczekiwanie dla mnie do pokoju wszedł były polski ambasador Mariusz Maszkiewicz. Powiedział mi, że mam obowiązek zostać w programie, mam obowiązek tak jak wszyscy pozostali studenci odpracować pieniądze. Powiedziałem, że nie zamierzam tego robić i że chcę wrócić na Białoruś, do swojego kraju i że nie chcę uczestniczyć w tym przedstawieniu. Wtedy Maszkiewicz powiedział, że przeze mnie już cała Warszawa jest postawiona na nogi i że jeśli wrócę na Białoruś, to przyjdzie mi się rozliczyć."

Po rozmowie z Maszkiewiczem na komórkę Władysława zaczęły sypać się smsy z groźbami. W obawie o swoje życie Michajłow zwrócił się o pomoc do białoruskiej ambasady, ażeby pomogła mu uciec do ojczyzny. Dziś Władysław jest w domu, w bezpieczeństwie. Nikomu nie radzi powtarzać jego doświadczeń.

"Na własnej skórze doświadczyłem, że program Kalinowskiego jest nie programem edukacyjnym, lecz programem w którym młodzież jest wykorzystywana przez wielkich polityków dla realizacji swoich celów. O młodzieży nikt nie myśli, ona po prostu jest przedmiotem w całej tej grze."

„Współpracowałem z KGB”: ciąg dalszy

Tygodnik Powszechny opisuje dziwaczne zakończenie sprawy białoruskiego studenta, który po przyjeździe na stypendium do Polski przyznał się do współpracy z białoruskim KGB:

Białoruski student,
który na łamach „TP" przyznał się do współpracy z KGB, wrócił do kraju
i w reżimowej telewizji oskarżył polskie służby o werbowanie młodych
Białorusinów.

Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki /2007-03-26
W styczniu rozmawialiśmy z Władysławem Michajłowem, stypendystą
programu im. Kalinowskiego, ufundowanego przez polski rząd dla
represjonowanych Białorusinów. Michajłow przyznał się nam do współpracy
z białoruskim KGB. Weryfikowaliśmy podawane przez niego informacje. Nie
wszystko można było sprawdzić, ale to, co zdołaliśmy ustalić,
potwierdzało jego wyznania. Zdecydowaliśmy się na publikację wywiadu.
Pisaliśmy wtedy: „Możliwe są też inne motywy jego zachowania. Bierzemy
je pod uwagę, pytamy również ekspertów i podejmujemy ryzyko. Zakładamy
dobrą wolę naszego rozmówcy i to, że mamy do czynienia nie z
funkcjonariuszem systemu, lecz jego ofiarą".

Teraz Michajłow zdecydował się wyjechać na Białoruś, a w ubiegły
czwartek wystąpił w propagandowym programie telewizyjnym „Panorama".
Oskarżył w nim Polaków o zmuszanie go do demonstracji pod białoruską
ambasadą (by w ten sposób odpracować stypendium). Twierdził, że
przyszło mu żyć w nieludzkich warunkach.

Wyjazd z Polski i wystąpienie w telewizji nie były zaskoczeniem: po
publikacji wywiadu utrzymywaliśmy z Michałowem kontakt i staraliśmy się
zapewnić mu bezpieczeństwo (m.in. kontaktując go z Fundacją Helsińską).
Jednak wkrótce jego stan psychiczny i zachowanie zaczęły budzić nasz
niepokój. Oskarżał kolegów ze stypendium o współpracę ze służbami.
Twierdził, że jest śledzony przez białoruskie KGB. Dziwne zdarzenia
wokół Michajłowa potwierdzali też inni. Gdy dziennikarz Radia Swaboda
Aleksiej Dzikawicki umówił się z nim na rozmowę, pojawili się jacyś
mężczyźni i zaczęli ich nachalnie filmować. Później Michajłow
obsesyjnie informował nas o podobnych wydarzeniach. Od pewnego momentu
zaczął mówić o chęci opuszczenia Polski. Zapowiadał, że zgłosi się do
białoruskiej ambasady i wyjedzie w dyplomatycznym samochodzie.
Twierdził, że woli współpracować z KGB niż z CIA, do czego jest
zmuszany w Polsce. Jego „rewelacje", świadczące, że znajduje się w
stanie psychozy, zostały zarejestrowane na dwa dni przed jego wyjazdem
z Polski.

Możliwe są dwa wyjaśnienia. Pierwsze: Michajłow od początku był
sterowany przez białoruskie KGB. Drugie: po przyjeździe do Polski
chłopak rzeczywiście próbował zerwać współpracę, ale potem, naciskany,
poddał się i dał się wykorzystać przez propagandę.

Więcej na stronie Tygodnika Powszechnego >

We środę 28.3.2007 w Krakowie

Kolejne spotkanie z serii "Światooglądy", promocja nowej książki o Białorusi:

28 marca (środa) 2007
godz. 18.00

Księgarnia pod Globusem
ul. Długa 1 (róg Basztowej)
Kraków

Marcowe Światooglądy
postanowiliśmy poświęcić jednemu z naszych najbardziej tajemniczych
sąsiadów – Białorusi. W oglądzie tego kraju pomoże nam dwójka
dziennikarzy Tygodnika Powszechnego, którzy będą odpowiadać także i na
Państwa pytania. O fenomenie „małego ZSRR” będziemy dyskutować już w
najbliższą środę. Serdecznie zapraszamy, wstęp wolny.

RMF Classic i Księgarnia pod Globusem
zapraszają na spotkanie "Mały ZSRR"

w którym udział wezmą autorzy książki:

"Białoruś – kartofle i dżinsy" (Znak 2007)
Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki

spotkanie poprowadzi:
Natalia Chanek (RMF Classic)

 

Wszystkie kobiety Łukaszenki

Reakcya.eu – „Strona Białoruskich Antykomunistów” – donosi:

Adela Smalanowicz

Białoruś bez pierwszej damy
[fragmenty]

(…) Tylko dwa razy w roku – z okazji Dnia Kobiet i przed Nowym Rokiem białoruscy urzędnicy mają prawo przychodzić z żonami na prezydenckie przyjęcia. Wtedy Łukaszenka pojawia się przed swoimi podwładnymi z Iriną Abelską, swoją osobistą lekarką, a od 2001 roku – szefową prezydenckiej lecznicy. Łukaszenka niejednokrotnie publicznie traktował Abelską właśnie jak „pierwszą damę”. Sadzał obok siebie w czasie uroczystych koncertów, przekazywał wręczane mu kwiaty.

 


Irina Abelska


O romansie Łukaszenki z Abelską wie chyba każdy na Białorusi. Jeszcze w 1994 roku młody białoruski prezydent polecił ówczesnej minister zdrowia Inesie Drabyszewskiej znalezienie mu osobistego lekarza. Najlepiej aby była to… młoda rozwódka z dzieckiem. Tak sformułowane polecenie zadziwiło nie tylko panią minister, ale także także najbliższych współpracowników Łukaszenki – Titienkowa, Szejmana, Konoplowa. Lekarkę znaleziono, przy czym dyktator mógł wybierać spośród trzech kandydatek. Spodobała mu się Irina Abelska.

W krótkim czasie formalnie rozpoczęła pracę w lecznicy rządowej, ale nikt z tamtejszego personelu nigdy nie widział w pracy młodej pani doktor. Za to Irina Stiepanowna zaczęła towarzyszyć Łukaszence w czasie wszystkich wojaży. Nawet na zwykłe spotkanie ze studentami lub na otwarcie nowej stacji metra dyktator obowiązkowo zabierał ze sobą Abelską. (…)

Przez cały okres kiedy Łukaszenka wprowadzał Abelską na salony, jego oficjalna żona – Galina Rodionowna Łukaszenka hodowała we wsi Ryżkowicze… krowę Miłkę. Kilka razy pozwolono jej udzielić wywiadów, w których nie omieszkała podkreślić, że to ona sama postanowiła nie jechać za mężem do Mińska. Historia z Miłką była jednak na tyle komiczna, że wkrótce Galina Rodionowna krowę sprzedała. Wokół jej domu na wsi wyrósł wysoki płot z cegieł, a w okolicznych krzakach pojawili się “ludzie w cywilu”. W białoruskiej prasie Galinie Rodionownie pozwolono po raz pierwszy coś powiedzieć dopiero w ubiegłym roku. Dla “szczerych zwierzeń” legalnej żony prezydenta wybrano jednak nie wyśmiewaną “Sowiecką Białoruś” a masową “Komsomolską prawdę w Białorusi”. Pani Galina próbowała w tym wywiadzie robić dobrą minę do złej gry i wychwalała na cały kraj Aleksandra Rygorowicza jako przykładnego, czułego i troskliwego ojca, który zabrał do Mińska synów – Wiktora i Dmitrija i dał im pracę. A ona sama też jest szczęśliwa. Uczestniczy w wychowaniu wnucząt…


Galina Łukaszenko

Wątpliwe jednak, by Galinie Rodionownie udało się kogoś rozczulić swoim opowiadaniem. Cały kraj wie przecież, że Aleksander Łukaszenka ma nie dwóch tylko trzech synów. Trzeciego – na pięćdziesiąte urodziny prezydenta – podarowała mu Irina Abelska. Wszyscy też wiedzą, że Irina Stiepanowna już od dawna mieszka w rezydencji Drozdy razem z Łukaszenką. A także, że w rezydencji osiadła nawet jej matka – Ludmiła Pastajałka. Jednak coraz częściej w kuluarach Administracji Prezydenta krążą pogłoski, że Irina znudziła się Łukaszence. Jego męska chuć pożąda innych kobiet. Że właśnie po to Abelska urodziła mu syna, aby związać prezydenta ze sobą.

W ubiegłym roku mówiło się o romansach Łukaszenki to z jedną to znów z inną pięknością białoruską. Najpierw, że jego nową faworytą jest piosenkarka Polina Smołowa. Że to właśnie prezydent polecił, aby przyznano jej pierwsze miejsce na festiwalu “Słowiański Bazar”, a następnie wysłano ją na festiwal Eurowizji. Ale im częściej powtarzano tę wersję, tym częściej sama Polina Smołowa powtarzała, że “ma ukochanego, który podarował jej na urodziny BMW”.

 


Polina Smołowa


Potem rozeszły się pogłoski o związku Łukaszenki z byłą modelką Olgą Siarożnikową, kierowniczką Narodowej Szkoły Piękności. Mówiono nawet, że już nie Abelska, ale Siarożnikowa zajęła miejsce koło Łukaszenki w Drozdach. Ale, podobnie jak w przypadku Smołowej, kiedy tylko informacje o tym zaczęły krązyć wśród ludu, jedna z gazet białoruskich zapytała Olgę o jej życie osobiste, a ta doniesienia o swoim romansie z Łukaszenką nazwała insynuacją. Zapewniła, że mieszka z mamą w małym mieszkanku w mińskiej dzielnicy Malinowka. A potem “nagle” Siarożnikową zaczął przywozić do pracy drogim jeepem jakiś dystyngowany mężczyzna…

A tymczasem Irina Abelska demonstruje narodowi, że zachowała swój dawny status. Jak bowiem inaczej można ocenić jej publiczne pojawienie się w prezydenckim mercedesie bez Aleksandra Rygorowicza?...