Początek Dzienników Marcowych IV

15 marca

Drżę ze zmęczenia i przesilenia nerwowego. Zbiera
się dzień po dniu. Do chłopaków w izbie przy Okrestina dziś nie
dojechałam. Tęgi plecak napchany różnymi dobrami (jedzeniem i
książkami) czeka w kącie. Jutro.

Smutna ironia losu: dzisiaj w
pracy wznowiono ze mną kontrakt. Od razu na trzy lata. Ze względu na
moją pracowniczą wartość. Napisałam podanie o urlop – od 20 do 25
marca. Jeśli wywalą z pracy, to przynajmniej niecały przepadnie.

W
sumie zawsze chciałam należeć do klasy średniej. Wiele pracować,
zajmować się interesującymi sprawami, otrzymywać za to dobrą pensję.
Zbudować dom za miastem, kupić samochód, mieć psa chow-chow, z grubym
pyskiem i fioletowym językiem. I jeszcze sad z jabłkami. I żeby w domu
zawsze był komputer podłączony do Internetu, i często wpadali goście…

Niech tam. Widać burżuj ze mnie nie wyjdzie. Szkoda…

16 marca

Paczki
dla "politycznych" przy Okrestina jednak przekazać się nie da. Dziś
rano przyjechał mój przyjaciel Oleh. Powiedziano mu następująco:
"Zezwoliliśmy wam na paczki, to wyście zupełnie bezczelności nabrali".
"Bezczelność" polegała na tym, że Oleh nie był tego ranka pierwszą
osobą z paczką dla "politycznych".

Sąsiadka Tania przyniosła
ciekawy wydruk. Podobno jakiś oficer MSW przysłał anonimowy list do
sztabu Milinkiewicza i Kazulina i uprzedził, w jaki sposób będą
rozpędzali demonstrantów. Na dachach przylegających domów, według słów
autora, ulokują się snajperzy. A w piwnicach będą czekały jednostki
specjalne. Do tego jeszcze obiecano nam prowokatorów wewnątrz tłumu,
którzy mogą zorganizować kilka wybuchów, żeby zarzucić to opozycji.

Przeczytawszy
te straszne strachy, nie mogliśmy się nie pośmiać z akapitu na temat
"gazów wywołujących mimowolną defekację". Pewnie właśnie to miało
najbardziej narzucać myśli o prowokacjach. Chciano zastraszyć młodych
romantyków studentów, którzy boją się nie kuli, ale poniżenia. Cóż,
będziemy pościć. W skrajnym przypadku zwrot "mam to w dupie" trzeba
będzie potwierdzić działaniem.

18 marca

Jest prawie trzecia nad ranem.

Dziś
pracowałam ze studentami w klubie. Wielu pojutrze idzie na plac, a
jutro na koncert poparcia dla opozycji. Wieczorem wreszcie opuścił mnie
ślepy gniew i niekontrolowany strach, ściskający do bólu skroni. Nie
mam w sobie teraz lęku i nie mam wojny, jedynie spokój i miłość.
Wszystko osiągnęło zwartość. Nie szukam nienawiści, lecz miłości.

Miłość jest pokojem: w sercu pełnym miłości nie ma miejsca na nic innego.

Początek Dzienników Marcowych III

4 marca

Kiedyś w naszym mieście na spotkaniach z kandydatem
Łukaszenką nikt nie myślał, by otaczać plac i rozbijać elektorat.
Pamiętam, że wtedy pierwszy raz byłam na politycznym mityngu. Będąc
entuzjastycznym smarkaczem zachwycałam się Łukaszenką sprzed 12 lat. I
nic dziwnego. Całe nasze prowincjonalne miasteczko, co do jednego, było
w ekstazie wobec nowego "Batki". Trzeba jeszcze dorzucić do tego mocne
oddziaływanie wychowania. Wyrosłam, słuchając opowieści o sławie oręża
rosyjskiego. Słowiańskie braterstwo dla mnie nie jest pustym dźwiękiem.
Wystarczy powiedzieć, że kilka lat później, podczas wojny w Jugosławii,
zamierzałam przebijać się na pomoc braciom Słowianom, licząc się na
swoje umiejętności strzeleckie.

Bardzo długo po wyborach nie
interesowałam się zbytnio polityką. W sumie wszystko mnie pasjonowało.
Byłam członkiem organizacji Biełaruski Riespublikanski Sojuz Molodioży
[młodzieżówka łukaszenkowska – przyp. red.], ale oni wtedy praktycznie
nie zajmowali się ideologią. Organizowali kabarety i wyprawy
turystyczne, dyskoteki i spotkania. Nazwałabym ten okres "pokój na
ziemi i w ludziach". Było mało informacji, a rodzina w pełni popierała
Łukaszenkę.

Zastanawiać się zaczęłam po cichu na drugim roku
studiów, kiedy weszłam w konflikt z administracją akademika. Wredna
kierowniczka po prostu zaczęła ścierać mnie na proszek, bezczelnie
rugować z akademika. Próbowałam szukać sprawiedliwości w naszym
"sprawiedliwym i prawidłowo rządzonym kraju", lecz odkryłam z
przykrością, że kierowniczka do spraw studentów bierze łapówki. Ma więc
prawo do wszystkiego. Mocno to uderzyło w moją wiarę w prawidłowość
ustroju.

Następny cios – przykręcanie śruby na trzecim roku.
Podczas wyborów prezydenckich zmuszano ludzi, co do jednego, by
głosowali przedterminowo. Do prywatnych pokojów studenckich –
obojętnie, męskich czy kobiecych – wpadali rankiem wykładowcy z
dziekanem. Wyciągali z łóżka o 9 rano i pędzili na wybory. Odmawiającym
grozili pozbawieniem akademika lub wydaleniem z uniwersytetu. Tak BYŁO!
Nigdy nie zapomnę. Bardzo to, hm, otrzeźwia młodych.

Kolejnym
ciosem było zamknięcie Liceum im. Kołasa [ostatniej szkoły, w której
uczono po białorusku – przyp. red.]. Właśnie wtedy pierwszy raz
wyczułam, jak wielka jest przepaść między moimi wyobrażeniami o własnym
kraju a rzeczywistością.

Smutno stworzony jest człowiek. Tylko
temu współczuje w pełni, czyje nieszczęście odczuł na sobie. Walka
uczniów i nauczycieli o swoje liceum, walka przeciw samowoli władz
przypomniała mi moje starcia w akademiku. Wspomniałam własną walkę o
elementarne prawo, by nie iść głosować przedterminowo, lecz w dzień
wyborów. Pamiętam jak dziś, jak w dziekanacie obiecano mi, że jeśli
zagłosuję wcześniej, rozwiążą mój problem z mieszkaniem. Ale w młodości
mamy najpiękniejszy instynkt – ślepego, odruchowego buntu przeciw
każdej presji…

Największe obrzydzenie wywołało referendum w
sprawie poprawek konstytucyjnych. Przygotowania do niego, masowy nacisk
informacyjny – to osobna opowieść, na którą teraz nie mam czasu, no i
złości…

Wczoraj przez cały dzień chodziłam od mieszkania do
mieszkania, rozdając ulotki o Milinkiewiczu. Żartem nazywamy to z
sąsiadami chodzeniem za świętą sprawą. Jest w tym niemała doza
autoironii, no i świetnie, ponieważ od wyniosłości do hipokryzji tylko
jeden krok. Dlatego dzisiejsi młodzi są cyniczni. Rozpaczliwie bronią
się przed sztucznością, samouwielbieniem i hipokryzją, za którymi stoi
moralne ubóstwo. Przeciwstawiają się jak umieją, odpychają z
obrzydzeniem, rzucają się w skrajności z właściwym sobie maksymalizmem.
Jednak cynizm i autoironię stosują przede wszystkim wobec siebie. To
swego rodzaju surowe łachmany dla duszy.

Skąd wziął się żart o
świętej sprawie? Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem ciągaliśmy się od
mieszkania do mieszkania, zbierali podpisy. Było mroźno, silny wiatr
dobierał się do skóry jak lodowata dzida. Po pięciu minutach na ulicy
już nie czułeś rąk. Nawet na klatkach było zimno.

W ponurym
nastroju, głodna, zmarznięta weszłam do jakiegoś domu. Zadzwoniłam do
pierwszego mieszkania w przeczuciu, że w drzwiach znowu pojawi się
opuchnięta od pijaństwa gęba i gniewnie ryknie: "My za naszym
prezydentem, mamy jednego "Batkę" w myślach, a takich jak wy to trzeba
zabijać!".

Ale drzwi otworzył pan przypominający profesora, w
okularach i z płową bródką. Na frazę o zbieraniu podpisów zareagował
bardzo przychylnie. Uśmiechnął się, zaprosił wstąpić, ogrzać się. Kiedy
siedząc na krzesełku odmarzałam, zawołał żonę i oboje podpisali się.
Zanim wyszłam, pan powiedział ze współczuciem: – Zmarzliście na pewno!
W święty wieczór trzeba siedzieć w domu, odpoczywać. Ale… państwo
wykonujecie świętą sprawę, wam przebaczą.

Powiedział to bardzo
poważnie. I od takiego nieoczekiwanego współczucia, które ogrzało
lepiej niż kubek herbaty, prawie się rozpłakałam za drzwiami.

Wczoraj
też był świetny wypadek. Otworzył drzwi dość wysoki pan lat
sześćdziesięciu, przypominający starego aktora albo pisarza, całkiem
siwy, a jednak z ostrymi rysami twarzy i jasnymi oczami. Spod domowego
swetra wystawał ostrokątny kołnierzyk białej koszuli, jak u aktora
Michała Zadornego.

Na ulotkę spojrzał aprobująco i idealną
białoruszczyzną powiedział: – Dziękuję, ale nie potrzebuję. I tak będę
na niego głosować.

Powiem tak: jestem sentymentalną osobą.
Macie prawo śmiać się, ale ucałowałam go w policzek. Jakże błyszczały
jego oczy, gdy wyprostowawszy się, rzekł, trzymając mnie za rękę: –
Będziemy razem walczyć przeciwko ciemnocie.

Prawdę mówiąc,
podobne rzeczy zdarzają się wcale nieczęsto. Jak dotąd, mnie się
poszczęściło: nikt nie próbował dać mi w pysk albo zawołać milicję.
Natomiast jednej znajomej rzucili zgniecioną ulotką w twarz. Zapytała
tę osobę: – No i po co śmiecić na schodach?

Dość znaczna grupa
ludzi, zwykle starsze panie, reagują na proponowaną ulotkę głębokim
emocjonalnym odrzuceniem. – Nie będę na niego głosować, bo nic o nim
nie wiem!

A jak im proponujesz: – Więc przeczytajcie, to może
czegoś nowego się dowiecie – często tracą nad sobą panowanie: – Nie, ja
nic nie chcę wiedzieć, mnie nie trzeba nic opowiadać!!!

Najbardziej charakterystyczny dialog:- Informacja na temat wyborów. Oto ulotka, proszę pani, dla was.

(Zobaczywszy portret Milinkiewicza): – Zabierzcie waszą ulotkę! Nie chcę nic o nim wiedzieć, to drań!


Cóż to on pani złego zrobił? Po emocjonalnym referacie pod tytułem "Co
zrobił Milinkiewicz dla Grodna i co może zrobić dla Białorusi", pytam:
– W związku z tym, dlaczego nazwaliście go draniem?

Znów nieprzyjazne zaskoczenie i milczenie. Potem nieklarownie, lecz z demaskatorskim zapałem: – Bo przecież tak nie można…

Co
to jest to "tak", już się nie dopytuję. W takich dyskusjach zwykle
kropkę stawiają drzwi, zamknięte przed nosem. Przeraża brak
jakichkolwiek oznak logiki w podobnej postawie. Rozmawia się jak z
człowiekiem owładniętym obsesją. Takie same wrażenie robią na mnie
gorliwi kaznodzieje baptyści. Jedyna różnica jest taka, że oni nie są
agresywni. I w ich oczach nie ma strachu.

Z rozmów w kuchni, na ulicy, w audytoriach:


Mówią, że będą rozpędzać wodą z hydrantów. Otoczą plac Październikowy i
boczne ulice, będą grzmocić pałami tych, co spróbują się przedostać.

– Trzeba iść grupami. – Kurczę, jednak mokremu zimno, zwłaszcza na mrozie… Długo nie wytrzymasz.

– Ale hydranty lepsze niż automaty.

– Kupić by w second-handzie wygodne buty, bo na obcasach daleko nie uciekniesz…

– Mówią, że w czasie zatrzymania mogą podrzucić narkotyki. Trzeba szczelnie zaszyć torby i kieszenie.

– Żeby nie zniszczyli nerek, załóż plecaczek, od ramion do pasa. I do niego włóż parę książek.


Lepiej kawałek forniru. – A jeszcze chcę zamówić w klubie rycerskim
osłonę na rękę. Na lewą. Bo chronić się od pałki gołą ręką byłoby
trochę smutne…

Otrzymałam wiadomości. Dwóch moich przyjaciół
zgarnęli za udział w mityngu poparcia dla Kazulina i w spotkaniu z
Milinkiewiczem. Wczoraj ich osądzono. Wyrok "wyliczyli" na podstawie
nagrania wideo. Dostali 7 i 12 dni (dziwnie, skąd taka różnica?). Ktoś
ze znajomych w sieci napisał, że są w izbie rozdzielczej przy ul.
Okrestina. I wielu jeszcze "przestępców politycznych" po rozprawach
sądowych. W celi jest wilgotno, a żarówki palą całodobowo. Zatrzymanych
prawie nie karmią. Prosili o pomoc – jedzenie, papierosy, ciepłe
ubrania. Wszystko się przyda: jak nie naszym, to sąsiadom w więzieniu.

Zadzwoniłam
do tej cholernej izby. Nie zezwalają na spotkania z więźniami. Ale
paczki przyjmują. Można przekazać jedzenie, odzież, książki. Jutro
pójdę tam po obiedzie. Jak tam chłopaki…

Początek Dzienników Marcowych II

3 marca

Wczoraj po raz drugi w życiu uczestniczyłam w
mityngu politycznym. Było to spotkanie Aleksandra Milinkiewicza z
wyborcami z Mińska. Niby pokojowa rzecz, ale odczucie, jakbyś był w
okupowanym mieście. Świetnie pamiętam rok 1994, kampanię wyborczą
Łukaszenki, kiedy to on zbierał ogromne tłumy wyborców na placach. Nikt
mu nie próbował przeszkadzać, otaczać teren, rozpędzać ludzi pałami.
Takich określeń, jak "nielegalny pochód", nikt wtedy nie słyszał.

Otóż wczoraj… wczoraj było naprawdę okropnie.

Jeszcze
28 lutego zobaczyłam na bramie ulotkę – "Milinkiewicz zaprasza na plac
Wolności" – i zdecydowałam się pójść. 2 marca spokojnie pracowałam w
biurze, kiedy po obiedzie zadzwonił Pasza i bardzo dziwnym głosem
(jakiego nigdy u niego nie słyszałam) powiedział, że Aleksander Kazulin
próbował przejść przez ochronę, żeby wystąpić na tzw. Trzecim
Wszechbiałoruskim Zgromadzeniu Ludowym. Ludowego zebrania bronili
jednak przed ludem dosyć gorliwie. Kandydata na prezydenta, już
niemłodego inteligenta, byłego rektora wyższej uczelni, za próbę
zwrócenia się do społeczeństwa pobili trzej członkowie jednostki
specjalnej. Kazulina wepchnęli do samochodu i zawieźli na milicję.
Dziennikarzom, którzy to nagrali, próbowano odebrać sprzęt. Skoczyli do
auta, na co ochrona odpowiedziała strzałami w przednią szybę i opony.

No
i w tym momencie poczułam oddech strachu. Pierwsza myśl: jeżeli tak się
zachowali wobec znanej osoby, kandydata na prezydenta, miarkują, że
wolno im absolutnie WSZYSTKO. A to znaczy, co mogą zrobić z innymi.
Zbić, połamać żebra, rozstrzelać.

Ale strach nie zmienia zasad.
Istnieje jakby osobno. Od razu więc zaproponowałam Pawłowi, żebyśmy
poszli na plac Wolności. Wtedy już wiedziałam: "zarząd miasta" nie
udzielił zezwolenia, będzie to, jak to się popularnie mówi, "mityng
nieusankcjonowany".

W podobnych wypadkach sprawdza się "efekt
dupy". Tak nazywamy stan wściekłości i obojętności wobec potencjalnych
skutków, kiedy wyjątkowo chce się i jest konieczne dla spokoju
wewnętrznego wstać i zadeklarować: "A mam to wszystko w dupie!".

Od
razu odzyskujesz zupełną duchową harmonię i egzystencjalną identyczność
siebie. Powiedziałam tak w myśli. I ulżyło. Chociaż, szczerze mówiąc,
przez resztę czasu tchórzyłam potwornie i wyobrażałam sobie zniszczone
nerki, złamany nos itp. Ciężko było pracować. W głowie jakaś głucha
pustka.

O 18.10 byliśmy przy placu Wolności, obok starego
ratusza. Już na podejściu od strony stacji metra Niemiga rzucało się w
oczy osaczenie. Obszar przy soborze św. Trójcy i niektóre boczne
uliczki opasano żółtą wstążką z napisem "Przejście zabronione.
Milicja…" i coś tam jeszcze. Za tą taśmą stali mundurowi i tajniacy z
KGB.

Tak, KGB skierował do akcji co najmniej połowę swoich
jednostek bojowych w Mińsku! "Wolontariusze" przestraszyli mnie
bardziej niż ludzie w mundurach. Z nimi przynajmniej wszystko jest
klarowne. Mają taką pracę, jaką mają. Zatrudniali się przecież nie po
to, by katować prostych obywateli, lecz zwalczać przestępczość. W ich
twarzach jest jakoś więcej inteligencji i poczytalności.

Ci
czarni – bo z jakichś powodów wszyscy byli albo w czerni, albo w
ziemistoszarym – to coś zupełnie innego. Barczyste młode chłopaki albo
twardzi małomówni mężczyźni o niewyrazistych, jakby wytartych twarzach.
Czarne kurtki, czarne wiązane czapeczki, jak u bojowników czeczeńskich
albo rosyjskich bandytów. Kamienne kości policzkowe, puste oczy, a
twarze takie… bezlitosne i kompletnie niepoczytalne. Wyczuwam takie
rzeczy, przecież wyrosłam w robotniczej dzielnicy, gdzie co chwila
kogoś kaleczono, jeśli nie zabito. Więc TAKICH bym omijała jak
najdalej…

Oddzielała nas cherlawa taśma. Oni stali milcząco,
nieruchomo, wpatrując się we wszystkich zmierzających w stronę placu
Wolności.

Na placu zebrało się trzy tysiące ludzi, nie licząc
próbujących przejść bocznymi uliczkami. Pokrzyczeliśmy "Niech żyje
Białoruś!" i "Milinkiewicz!". Kręciliśmy się z Paszą w tłumie, szukając
znajomych, nie wiedząc, gdzie jest Milinkiewicz ani co robić. Później
ktoś powiedział, że trzeba ruszać przez most w stronę prospektu
Maszerowa. I cała masa tam popłynęła.

Szliśmy bardzo powoli i
spokojnie. Raz po raz z megafonu rozlegały się wrzaski: "Szanowni
obywatele! Rozchodźcie się!". Aha, jeszcze czego! "Zasada dupy".

Zdążyłam
przyjrzeć się ludziom maszerującym obok mnie. Twarze przeważnie
inteligentne. Wielu wyraźnie po trzydziestce, nawet starsi. Kłamią
mówiący, że w podobnych akcjach biorą udział wyłącznie młodzi.
Osobiście widziałam malutką starszą panią z laską. Nawoływano ją, żeby
odeszła. – Proszę pani, co pani tutaj robi? – pytał co drugi.
Uśmiechała się i cichutko mówiła: – Jestem z wami, syneczki.

Uzbrojenia
ani pałek nie widziałam. Tylko jeden brodaty miał wędkę, na której
powiesił dżinsową płachtę. Spotykało się oczywiście i tych krępych
starszych panów, którzy trzymają się jeden drugiego i hamują młodych. –
Trzymajcie się razem, gromadą – troskliwie powiedział jeden
młodzieńcom. Ale przeważał kontyngent niebojowy – młode dziewczyny,
młodziutkie chłopaki, kobiety, długowłosa inteligencja różnego wieku.

Przy
prospekcie Maszerowa, obok Domu Wychowania Fizycznego, zagrodził nam
drogę łańcuch OMON [jednostki specjalne MSW – przyp. red.]. Byliśmy z
Paszą nie w samym pierwszym rzędzie, jednak wystarczająco blisko.
Dobrze im się przypatrzyłam.

Żołnierze z blokady ubrani byli w
czarne mundury, w kaskach zakrywających twarze, z tarczami. Przy czym
osłony nie były zaokrąglone, plastikowe, lecz metalowe, o bardzo
ostrych kątach. Uderzy takim w twarz – i ślad na całe życie.

Na
początku w ich stronę poleciały śnieżki, ale szybko przestano rzucać.
Staliśmy naprzeciwko, twarzą w twarz. Ludzie zaczęli krzyczeć: "Hań-ba!
Hań-ba!". Cóż można było zrobić? Staliśmy i czekaliśmy, gdy ktoś
pokazał mi ogromną sztuczną różę, płynącą nad tłumem, i powiedział, że
gdzieś tam idzie Milinkiewicz.

Róża skręciła w prawo, do
tylnego wejścia Domu Wychowania Fizycznego, a masa ruszyła za nią,
wzdłuż tarcz. Kiedy ludzie z blokady zrozumieli, że ich omijamy i nie
rzucamy się w bójkę, zaczęli walić pałkami w osłony i krzyczeć: – No,
chodźcie tutaj, świnie!

Ale nikt nie zareagował. Milinkiewicz,
otoczony kupką ludzi, stał na ganku. Stłoczyliśmy się naokoło.
Przekazali megafon. Najpierw przemówił Kalakin. Gorąco, ale dość
ogólnikowo, o kłamstwach władz i mediów, o niesprawiedliwości, o
systemie kontraktowym, o prześladowaniach myślących inaczej. Szczerze
mówiąc, nie wywarło wrażenia. Zbyt ogólnikowo.

Potem wystąpił
Milinkiewicz. Mówił w sumie o tym samym, powtarzając tezy swego
programu. Może już byłam zmęczona, bo zapamiętałam jedynie jego drżący,
zrywający się głos. Widać, że to człowiek nieprzyzwyczajony do występów
z megafonem, na mrozie i wietrze, w obecności tłumu ludzi. Jego twarz
wydała mi się zmęczona, jakby wziął na siebie zbyt dużą
odpowiedzialność, a odwrotu już nie ma.

Zaczęłam się rozglądać,
żeby sprawdzić, ile nas zebrało się pod stacją metra Niemiga. – Żeby
tak wspiąć się wyżej… – powiedziałam. I wówczas stojący z tyłu
nieznajomy chłopak chwycił mnie i uniósł nad ludźmi. Ocenić liczby nie
potrafiłam. Ale zobaczyłam, jak zza katedry idealnie równym wężem,
przypominającym sznur karaluchów robotów, wypełza OMON. Najbardziej
przestraszyła mnie ta mechaniczność i bezcelowość. Wszyscy w
jednakowych czarnych ubraniach, z okrągłymi głowami kaskami, w idealnie
odmierzonej odległości od siebie. W tłumie przerażenie, jakaś
dziewczynka krzyknęła, rozległ się szept: – Patrzcie, iluż ich jest!

Wkrótce
potem Milinkiewicz skończył przemówienie i poprosił, żebyśmy się
rozeszli, "nie dyskutując" z milicją, bo "przecież to pokojowe
zebranie". Kiedy schodził z ganku, ludzie wokół niego wzięli się za
ręce i poprowadzili, osłaniając własnymi ciałami, do samochodu.

Na
szczęście obeszło się bez bójki. Tłum zaczął topnieć. Jednak ci czarni
biegli razem, trzymając szereg, okropnie i bezsensownie, następnie nie
wiadomo po co skręcili w stronę Swisłoczy.

Obserwowałam to z
mostu, kiedy podeszło do mnie dwóch milicjantów, wzięli pod łokcie i
zażądali, żebym "nie przeszkadzała w ruchu obywateli". Obywateli na
chodniku w tej chwili nie widziałam. A niech im, bronić swego prawa,
żeby zostać na miejscu, nie chciałam. Na tym się skończyło.

Z opóźnieniem – początek Dzienników Marcowych I

Znalazłam całość Dzienników Marcowych, w tym początek, którego nie publikowałam jeszcze na moim blogu. Czy stały się tymczasem nieaktualne? Może atmosfera rewolucyjna już nie robi takiego wrażenia. Tym większe jednak czyni historia rozczarowania bohaterki. Jako nastolatka kochała Baćkę, na studiach należała do reżimowego Związku Młodzieży… Aż nagle zaczęły się schody. "Przykręcanie śruby na trzecim roku. Podczas wyborów prezydenckich
zmuszano ludzi, co do jednego, by głosowali przedterminowo. Do
prywatnych pokojów studenckich – obojętnie, męskich czy kobiecych –
wpadali rankiem wykładowcy z dziekanem. Wyciągali z łóżka o 9 rano i
pędzili na wybory. Odmawiającym grozili pozbawieniem akademika lub
wydaleniem z uniwersytetu. Tak BYŁO! Nigdy nie zapomnę. Bardzo to, hm,
otrzeźwia młodych.
" Również ciekawe są fragmenty o spotkaniu z Milinkiewiczem. Przebija z nich atmosfera desperacji i braku konkretnych planów. Milinkiewicz, który staje w obliczu pełnego oczekiwań tłumu i uzbrojonych pułków milicji, wygląda, jakby rzeczywistość zaczynała go przerastać…



Jeśli nie możecie stać z nami, to chociaż zapamiętajcie


Niebo
było niebieskie, takie niebieskie, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam.
Kiedy będę umierać, postaram się przypomnieć sobie to dziwne błękitne
niebo nad placem Październikowym w Mińsku.
Wieczorem, 20 marca, kiedy zaczął się nasz białoruski Majdan.

Kiedyś nam pewnie będą wmawiali, że wszystko było źle zrobione…
Pamięć też da się zatrzeć i przepisać, tak jak książki, gazety,
dokumenty. Wtedy te zapiski pomogą mi przypomnieć sobie lub komuś
innemu, co się naprawdę wydarzyło. Pod warunkiem, że ludzie ośmielą się
wspominać, że ktoś TEGO będzie potrzebował. Ja w to wierzę. Dlatego
usłyszawszy i zobaczywszy to wszystko, będę notować. W epoce wojen
informacyjnych nawet bardziej niż przed tysiącem lat potrzebni są
anonimowi kronikarze.

Wołajcie na mnie po prostu Dana. Jestem
małym człowiekiem. Ani bojownikiem, ani agitatorem, ani przywódcą.
Bardzo się boję. Zrobię jednak to, co uznaję za swój obowiązek. Inaczej
już nie będę sobą, zostanie tylko ktoś obrzydliwy, tchórzliwy i
obojętny w mojej skórze. W opowiadaniu Kafki człowiek, mając oblicze
potwora, zachował świadomość ludzką. Tutaj byłoby odwrotnie.
Zagnieździłoby się we mnie żałosne stworzenie, lecz moja istota by
umarła. Chociaż można dyskutować, co jest straszniejsze.

Dzienniki Marcowe IV

Czwarta część Dzienników Marcowych.

Zdecydowałam się na skopiowanie całości Dzienników Marcowych na moją
stronę. Może będą dzięki temu łatwiejsze do znalezienia dla Polaków.

Jest
to legendarny tekst, który krąży po białoruskim i rosyjskojęzycznym
internecie. Pamiętnik Darii Kostenko, uczestniczki protestów w Mińsku.
Tutaj wcześniej przytoczyłam jeden fragment: "Polonez Ogińskiego".

Tekst skopiowałam stąd. A tutaj jest strona Bułoczki, która, jeśli dobrze rozumiem, jest właśnie Darią Kostenko.

мартовские дневники – перевод на польский

CZĘŚĆ 4. ŚPIWÓR JAK BROŃ PROLETARIATU. JA NIENAWIDZĘ!

Pospaliśmy
kilka godzin u Paszki i rozjechaliśmy się do pracy. Tak dziwnie: stałeś
się już innym człowiekiem, twoje życie już się całkiem zmieniło, ale
wszystko jeszcze idzie po inercji, cisza i spokój. W redakcji nikt
jeszcze o niczym nie wiedział. Jeszcze jeden dzień można było pocieszyć
się niezwykła iluzją, niby nadal trwa poprzednie, ciche i ulotne życie.
Ciekawa i słodka iluzja, tak jakbyś z więzienia czy z wojny powrócił na
pół dnia do normalnego życia, do przeszłości.


W pracy nawet nie zasypiałam. Zredagowałam bardzo trudny artykuł, szybko załatwiłam wszystkie sprawy.



A
później pojechałam do domu – przebrać się cieplej, zmienić obuwie, bo
podkusił mnie czort wyjść z domu w lekkich wiosennych bucikach. Pojeść
tylko nie zdążyłam. Postanowiłam jechać na Kastrycznicką, choć nie bez
wahania. Zdawało mi się, że porządnie się rozchorowałam, a poza tym
bardzo pragnęłam wyspać się i napisać dziennik. A to raptem jutro mnie
zamkną – do zobaczenia, „ciąg dalszy nastąpi”. Jednak zdecydowałam się.
Owinęłam się śpiworem pod kurtką, przyszyłam śpiwór do swetra i
obkleiłam taśmą.


Zwinęli mnie w metrze, na Kastrycznickiej
płoszczy. Bardzo lekko i prozaicznie: śpiwór wystawał spod kurtki.
Zastąpił mi drogę milicjant, poprosił dokumenty i zażądał pójść z nim
do kantorka.


Tam przyszło mi zrobić wymuszony striptiz,
wyciągnąć wszystko z torebki. Starałam się zachowywać się jak
najbardziej spokojnie i życzliwie. Próbowałam porozmawiać po ludzku z
ludźmi w mundurach, i mi to wychodziło. Siedzący tam oficer był w
porządku, z nim właśnie rozmawialiśmy. Ten czarnooki sympatyczny facet
całkiem serio pytał, ile mi zapłacili. Drugi był całkiem inny.
Przekopywał moją torebkę. Znalazł dyskietki i ze złością spytał, co tam
mam. Spokojnie odpowiedziałam: „proszę, niech pan weźmie, popatrzy”. A
sama momentalnie pokryłam się zimnym potem. Miałam tam wiadomości ze
strony svaboda.info i „Marcowe dzienniki”. Drugi milicjant długo się
zastanawiał, czy nie zepsuć tych dyskietek (czego w tym momencie
chciało się chyba najbardziej). W końcu jednak oddali. Oddali też
wizytówkę K w języku estońskim. Pewnie nie zobaczyli słowa
„correspondent”.


Rozmawiałam z milicją, próbowałam wytłumaczyć
im swój punkt widzenia, dać do zrozumienia, że nie jesteśmy pijanymi
oszołomami. Milicjanci mówili mi, że dziś w nocy będzie „chapun”
(łapanka), będą bić ludzi i zabierać ich na milicję. Wszelkimi metodami
próbowali zastraszyć.


Tylko raz o mało nie wpadłam – kiedy
przyszli tajniacy. O ile milicjantów mogę zrozumieć i nawet w wielu
rzeczach usprawiedliwić, to tych – nie-na-wi-dzę! Oni wszyscy są w
czymś podobni. Takie same tłustawe niewyraźne oblicza, jednakowe
samouwielbienie i przekonanie o swojej nietykalności. Ubrani w coś
ciemne i niewyraźne, i po tym ich można poznać.


CI byli ze
znaczkami, NASZYMI znaczkami „za swabodu”! Zachowywali się w posterunku
jak prawdziwi gospodarze. Jeden z nich, ten wyższy i grubszy, popatrzył
na mój śpiwór i wyraźnie zadowolony powiedział: „Oho! Śpiwór! Odniosę
go Mikałaiczu do samochodu, niech się zagrzeje, zmarzł tam przecież
przez te 4 godziny”.


I tu zrozumiałam, że muszę mocno trzymać
się w rękach, w przeciwnym wypadku wpadnę. A oni przekopywali moje
rzeczy, długo przeglądali paszport. Jeden wziął książkę braci
Struhackich, która była w torebce, i niezdarnie pokręcił ją w dłoniach
(tak mnie korciło powiedzieć: to książka, ją się czyta) i powiedział:
„Co to? Kryminał? Mistyka?” Najpierw chcieli napisać protokół i odwieźć
mnie do aresztu na ulicy Akrescina. Ale tu wysoki powiedział: „Aj,
niech ją! Chodźmy do tych głupków, bo póki będziemy ją wozić, tam w
kręgu wszystkie smakołyki bez nas zjedzą”.


I przyczepił na szczególnie widoczne miejsce biało-czerwono-biały znaczek.

Takiej
nienawiści i bólu nie odczuwałam jeszcze nigdy. Chciało mi się wziąć go
za gardło, temu sytemu cynicznemu parszywcowi, który nas aresztuje, i z
czystym sumieniem żre nasze przecież jedzenie. Jedzenie, jakie taskają
nam ludzie, ryzykując siąść za to na 10 dni. Jakie rozdają zmarzłymi
rękami dziewczynki, które stoją na Majdanie drugą dobę bez snu.


Tego
nie wolno zapomnieć, nie wolno darować. Święty Boże! Rzuć mnie w
otchłanie piekła, jeśli chcesz. Ale zrób jedno! Zrób cud – aby następny
kęs u TEGO w gardle stał się kamieniem.


Tego nie wolno
zapomnieć i darować. Najgorsze, co zrobiła obecna władza – podzieliła
swój naród na „uczciwych” i „nieuczciwych”. Większej części narodu
kapitalnie wyprała mózgi. Podle okłamała najbardziej sumiennych i
śmiałych, którzy nie cierpią niesprawiedliwości, którzy nie potrafią
godzić się ze złem. A tą mniejszą, „inaczej myślącą” część zmusiła bać
się i milczeć. Bać się aresztu, zwolnienia z pracy, bać się, że cię
pobiją w ciemnej bramie. Bać się o siebie, przyjaciół i rodzinę. W te
dni cały czas mi telefonują znajomi i przyjaciele, pytają się, czy na
wolności, jak się czuję. Sprawdzają, czy wszystko ze mną dobrze.


Jeśli
wszystko w porządku, to nie na długo. Nie mam złudzeń. Jeśli dzisiaj
mnie przetrzymali dwie godziny i wypuścili, to nie oznacza to jeszcze,
że do kraju nadeszła demokracja. Im po prostu niezręcznie jest podnosić
szum dzisiaj, kiedy w Mińsku tyle zagranicznych dziennikarzy. Ci
chłopcy z Reutera, TVP i innych mediów – tylko ich obecność nas dziś
ochrania. Jesteśmy na wolności, dopóki tam, na płoszczy, stoi krąg.
Myślę, że kiedy to wszystko się skończy, bezpieka „przypomni nasze
imiona”. Tym bardziej, że twarzy nie chowaliśmy.



22 marca PRZY-ŁĄ-CZAJ-CIE SIĘ!

Trochę odespałam w domu.

Szczęśliwie
kończę dzienniki i odjeżdżam na płoszczę. Urywają się telefony od
znajomych i krewnych, którzy widzieli mnie w TV i Euronews. Ale z
telefonem coś nie tak, słychać jakieś szumy i szczekania. Nas
podsłuchują.


Wczoraj w nocy dzwonili do nas Estończycy, K i S.
Estoński konsul poprosił ich natychmiast opuścić kraj. Powiedział, że
zdrowo „zaświecili się” obok nas i że „namiotowców” czekają ogromne
problemy. Przeprosili za to, że wyjeżdżają i nas zostawiają. Mam
nadzieję, że uda mi się wysłać te dzienniki przez Internet, kiedy dojdę
do kawiarenki. Wyślę, komu będę mogła.


Co będzie jutro, tego
nie wiem. Chciałabym poprosić wszystkich, kto czyta. Ludzie! Jeśli
jesteście Białorusinami, przychodźcie na płoszczę, kto może – stójcie
razem z nami! PRZY-ŁA-CZAJ-CIE SIĘ! Jeśli mieszkacie niedaleko od
Mińska, rozpowszechnijcie te dzienniki, aby ich przeczytało jak
najwięcej ludzi. Tym wy również bardzo pomożecie. Jeśli nie możecie
stać razem z nami, to chociaż PAMIĘTAJCIE, jak to wszystko było, i
opowiedzcie innym.


Na wszelki wypadek wszystkim – żegnajcie!


Daria Kostenko
Tłumaczenie z języka białoruskiego (Kuba Łoginow)


Więcej informacji:

Dzienniki Marcowe III

Trzecia część Dzienników Marcowych.

Zdecydowałam się na skopiowanie całości Dzienników Marcowych na moją
stronę. Może będą dzięki temu łatwiejsze do znalezienia dla Polaków.

Jest
to legendarny tekst, który krąży po białoruskim i rosyjskojęzycznym
internecie. Pamiętnik Darii Kostenko, uczestniczki protestów w Mińsku.
Tutaj wcześniej przytoczyłam jeden fragment: "Polonez Ogińskiego".

Tekst skopiowałam stąd. A tutaj jest strona Bułoczki, która, jeśli dobrze rozumiem, jest właśnie Darią Kostenko.



мартовские дневники – перевод на польский

Wynajmuję mieszkanie razem z Saszą i Tanią. Z Tanią mieszkaliśmy razem
jeszcze w akademiku dziennikarstwa BDU (Białoruskiego Uniwersytetu
Państwowego w Mińsku – tłum.). Od czasu do czasu przyjeżdża do nas ze
Smarhoni Swieta, nasza przyjaciółka z tego akademika.

18 marca
na koncercie poparcia Milinkiewicza, Tania i Sasza zapoznali się z
dwoma dziennikarzami z Estonii, K i S. Chodzili oni, pytali się, u kogo
można przenocować, bo nie chcieli iść do hotelu. Jak opowiedział nam K,
na granicy ich 3 godziny przesłuchiwał agent z KGB. K zabrali laptopa.
Dlatego bali się wynajmować coś oficjalnie.


Tańka z Saszą
pojechali do nas. Rozmawialiśmy do nocy, rano pojechałam obserwować
wybory, później na plac, i do domu już nie wróciłam. Pozostało nocować
u Paszy. Z tych liczb, jakie podała Centralna Komisja Wyborcza już
wieczorem, było jasne, że nas oszukali. 19 wieczorem do nas przyjechała
Swieta. Agitowała za Milinkiewicza w Smarhoni, i wyniki głosowania w
jej obwodzie również nie ucieszyły.


Jak powiedziała mi Tania, w
nocy siedzieli oni i rozmawiali w kuchni o tym, w jaki sposób wyrazić
swój protest. Idea namiotów przyszła do głowy praktycznie wszystkim
równocześnie. Najciekawsze, że pomysł ten pojawił się nie tylko u nich.
My z Paszkom w tę noc również rozważaliśmy taką możliwość, ale
skończyło się tylko na słowach. A u Swietki z Tanią – nie skończyło
się. Zadzwonili do znajomych chłopców z „Młodego Frontu”. Jak się
okazało, podobne myśli były u wielu. Pozostawało im się tylko umówić, o
której przyjdą na plac, i jak przyciągnąć tam amunicję.


K i S
na początku zdziwili się, a potem powiedzieli: „myślcie sami, to wasz
kraj. My, oczywiście, pomożemy wam stawiać, ale nam jest prościej. W
ostateczności deportują – i to wszystko. A wy będziecie mieć ogromne
problemy”.


Swietka i Tania zgodzili się na problemy. Tak
zrobiła się już czwórka. Rankiem 20-go zadzwonili nam z Paszą, aby
poprosić o zgodę na mój namiot, śpiwór i plecak. Oczywiście,
zgodziliśmy się. Zdecydowaliśmy z Paszą, że również jakoś zadziałamy –
wtedy to jeszcze nie zdawało się taką poważną sprawą. W ten sposób nas
zrobiło się sześciu. Nie licząc jeszcze nieznajomych mi chłopców i
dziewczyn.


Właściwie, przeciętny wiek ludzi na Kastrycznickim
placu będzie gdzieś taki, jak mój. 24 lata. Całkiem młodzi, przeważnie
studenci, ale nie wszyscy. Są też starsi, przeważnie silni mężczyźni w
kręgu. Chłopców więcej, niż dziewczyn.


Ale wracam do opowieści.
Fotografowali nas praktycznie bez przerwy – więc aby flesze nie
przeszkadzały śpiewać, zamknęłam oczy. W centrum obozu, pośród
namiotów, położyliśmy turystyczne karimaty. Najpierw składaliśmy na
nich jedzenie i ciepłe rzeczy, później zrobiło się tego dużo i
musieliśmy zrobić z dwóch namiotów magazyny. Kiedy roznosiłam rzędami
gorącą herbatę, ktoś podarował mi dwa bukiety kwiatów – irysów i
jeszcze jakichś. Wstawiliśmy je do słoika. Ktoś przyniósł i postawił
obok ikonę. Zapaliliśmy koło niej dwie grube świeczki. Staraliśmy się
utrzymywać na tym placyku porządek, sprzątać stamtąd śmieci.
Stawialiśmy tam jedynie termosy z gorącą herbatą, ale one szybko robiły
się puste… Siedzieliśmy tam mało – jak tylko przynosili gorącą
herbatę czy kawę, rozlewaliśmy je do kubeczków i rozdawaliśmy naszemu
żywemu łańcuchowi. Jeden z najgłupszych wymysłów naszych mediów – to,
że my wszyscy pijani, i w termosach przynoszą nam piwo. To nawet się
kupy nie trzyma: jaki dureń na mrozie o 3 w nocy będzie pić piwo, a nie
gorącą wodę?


Ale takich wymysłów można się było spodziewać.
Dlatego w namiotowym miasteczku i wokół niego obowiązywało absolutne
„suche prawo”. Wszyscy dokładnie rozumieli: broń Boże choćby kroplę
alkoholu – od razu sfotografują i nazwą alkoholikami. Periodycznie
naród zaczyna krzyczeć: „JA SU-CHY! JA SU-CHY!” O piątej rano jakiś
nieznajomy chłopiec przyniósł nam dwie butelki wódki. Chcieliśmy
odprawić go z nimi z powrotem, ale później pomyśleliśmy: a może on
rzeczywiście nie prowokator, a my go wydamy „psom”? My tych butelek
nawet nie odkorkowywaliśmy. Obwinęliśmy, czym się dało, zasunęliśmy do
torby, schowaliśmy do namiotu i zawaliliśmy rzeczami.


Całą noc
był z nami Alaksandr Milinkiewicz ze swoją żoną. Schodzili z
podwyższenia, podchodzili do namiotów. Raz im się udało przenieść z
zewnątrz termos z gorącą herbatą. A dwóch synów Milinkiewicza
zatrzymali w nocy na prospekcie, kiedy próbowali przenieść ciepłe
rzeczy.


W nocy było bardzo zimno, szczególnie osobom w kręgu,
którzy nas ochraniali, w tym również od wiatru. Ci ludzie… gotowa
jestem stać przed nimi na kolanach. Stali szczelnym łańcuchem na mrozie
całą noc, a niektórzy i dłużej – PO 14 GODZIN i WIĘCEJ, nigdzie nie
odchodząc i nie ruszając się z miejsca. W nocy do nas przyprowadzili
całkiem młodego chłopczyka, lekko ubranego. Ledwie mógł mówić. Poiliśmy
go gorącą herbatą, rozcieraliśmy mu ręce, na jakich nie było rękawiczek.


Jak
się grzaliśmy? Śpiewaliśmy pieśni, skandowaliśmy, tańczyliśmy pod rytm,
jaki wybijaliśmy na kubkach. W różnych końcach kręgu ludzie cały czas,
od czasu do czasu również dołączali się, próbując tańczyć coś w stylu
średniowiecznych kręgowych tańców, rytmicznie przestępując z nogi na
nogę i przytupując. Ktoś się odginał, ktoś przysiadał. Niektórzy
zrobili przebiegli się wokół żywego kręgu, starając się być bliżej do
ludzi. Biegli z flagami, na przedzie był chłopiec z rosyjską, potem
ktoś z dwoma – białoruską i ukraińską, za nim – gruzińska. Periodycznie
skandowali z radością na ustach: „Młodzież za zdrowy tryb życia!”. Ja
również za nimi pobiegłam. Dobrze rozgrzewa.


Trochę później
przyszło nam rozwiązać jeszcze jeden problem. TOALETA, jak by to
prozaicznie nie zabrzmiało. Oczywiście: wiele osób z przyległych domów
puściło nas do siebie. Problem w tym, że tam nie było jak się dostać.
Wokół kręgu stali tajniacy i siły specjalne. Zablokowano wszystkie
wejścia – wyjścia na plac. Na własne oczy zobaczyłam, że na przyległych
do placu ulicach stoją całe „karawany” – furgonetki dla aresztowanych,
autobusy z OMONem. Tylko gdzieś odejdź – i po tobie.


Długo
rozmyślaliśmy, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji. Pomógł jeden
chłopiec. Dosłownie gołymi rękami otworzył luk kanalizacyjny, z boku,
bliżej do drogi. Nad lukiem postawiliśmy namiot, przecięliśmy dno. Na
początku z niego porządnie śmierdziało. A ja zakrzyczałam: „A wyście
myśleli, że rewolucja pachnie różami?” i dałam nura do namiotu.


A
w białoruskiej telewizji powiedzieli, że gnuśni białoruscy
opozycjoniści zrobili sobie ubikację – tak specjalnie – obok muzeum II
Wojny Światowej. Śmiechu warte! Muzeum znajduje się tak daleko od kręgu
i kamer dziennikarzy, że ten, kto postanowiłby go odwiedzić, po prostu
by nie wrócił.


Trzeba wspomnieć o jeszcze jednym kłamstwie.
Durny wymysł – a mimo to wiele osób w to wierzy. My niby stoimy po
prostu za kasę. Na początku podawali sumę 20 tysięcy białoruskich rubli
(około 10 dolarów). Później zrozumieli, że to wygląda śmiesznie i
głupio. „Podniosła” nam władza „wynagrodzenie” prawie pięciokrotnie –
do 5 zielonych.


Miły Boże! Niechaj ci wszyscy, którzy w to
wierzą, przyjdą i spróbują postać pod spojrzeniami i kamerami
tajniaków. 14 godzin postać, dębiejąc na mrozie, i czekać świtu jak
zbawienia. Radośnie krzyczeć, kiedy pojawi się słońce. I widzieć nad
ranem, że nas mało, ludzie się po prostu nie przebijają. I odczuć, jak
strasznie przerzedza się koło z każdą chwilą, bo ludzie nie wytrzymują
i idą spać, a zmienić nas nie ma kto. I każdej minuty czekać szturmu,
gwałtu, prowokacji. I wiedzieć, że być może już jutro wyrzucą cię z
uniwersytetu, z pracy, albo posadzą do więzienia.


Tak, rano nas
zupełnie mało. Kiedy o 6 rano przejechał po alei (Niezależnasci –
tłum.) autobus nr 100, wpadliśmy na pewien pomysł. Ta strona kręgu,
która była odwrócona twarzą do kręgu, każdorazowo, kiedy podjeżdżała
„setka”, przyklękała, aby widoczne były namioty. I ludzie skandowali:
„DA-ŁU-CZAJ-CIEŚ! DA-ŁU-CZAJ-CIEŚ!” Robili to, dopóki fizycznie byli w
stanie.


My czekaliśmy, czekaliśmy pomocy, a jej przychodziło tak
mało!!! Ale o 9 już stało się jasne że koło wytrzyma. Część osób
zmienili. Kiedy roznosiliśmy im gorącą herbatę i jedzenie, odpowiadali:
„nie, dziękuję, prosto z domu”.


O 9 rano zrobiło mi się
zupełnie kiepsko. Chciało mi się spać i aż kłuło z zimna. Doczekaliśmy
się z Paszą momentu, przeskoczyliśmy koło SOBR-owców i tajniaków, obok
których stali dziennikarze, wskoczyliśmy do „setki” i pojechaliśmy. A
Swietka i Tania zostali, trzecią dobę bez snu.


[c.d.n.]

Daria Kostenko
Tłumaczenie z języka białoruskiego (Kuba Łoginow)



Więcej informacji:


Dzienniki Marcowe II

Druga część Dzienników Marcowych.

Zdecydowałam się na skopiowanie całości Dzienników Marcowych na moją
stronę. Może będą dzięki temu łatwiejsze do znalezienia dla Polaków.

Jest
to legendarny tekst, który krąży po białoruskim i rosyjskojęzycznym
internecie. Pamiętnik Darii Kostenko, uczestniczki protestów w Mińsku.
Tutaj wcześniej przytoczyłam jeden fragment: "Polonez Ogińskiego".

Tekst skopiowałam stąd. A tutaj jest strona Bułoczki, która, jeśli dobrze rozumiem, jest właśnie Darią Kostenko.

мартовские дневники – перевод на польский

CZĘŚĆ 2. „WSPANIALE DALEKO” i coś o kłamstwie

Na
początku wokół nas nie było za dużo ludzi, stał szczelny krąg. Na
schodkach grała muzyka, dziennikarze podchodzili do nas, żeby
przeprowadzić wywiad. Rozmawiałam z korespondentem „Euronews” i
gruzińskimi dziennikarzami telewizyjnymi, z korespondentem NTB. Nie
bardzo to cieszyło, szczerze mówiąc, ale oni jakoś tak często do mnie
podchodzili.


Po 23 muzykę wyłączyli, ponieważ prawo zabrania
puszczać głośną muzykę w nocy. Staramy się przestrzegać prawa we
wszystkim, nawet w drobiazgach. Dlatego, że wiemy: każdy drobiazg może
być skierowany przeciw nas. A jeśli nie znajdą drobiazgu – wymyślą.


Po
dwunastej ludzie zaczęli się rozchodzić, bo wkrótce przestawało jeździć
metro. Nas robiło się cały czas coraz mniej, ale krąg stał cudownie, na
śmierć i życie.


W nocy zaczęli przychodzić ludzie z termosami
gorącej herbaty. Były to, przeważnie, starsze kobiety i mężczyźni z
pobliskich domów.


Przebić się do nas z samego początku było
nie lekko. Aby pozbawić nas poparcia narodu, milicja zatrzymywała na
podejściu każdego, u kogo znajdywała termos, jedzenie czy śpiwór. Ale
oni jakoś przenosili. Pamiętam dwie starsze kobiety, które przyciągnęły
trzy termosy z gorącą wodą. Pocałowały nas i powiedziały, że będą się
za nas modlić. Rano przyszedł bardzo stary człowiek z pomiętą
celofanową torebką. W torebce była kiełbasa i chleb. Dziadziuś
powiedział: „wybaczcie, że tak mało: to wszystko, co było w lodówce”.
Gdyby nie ci ludzie, byłoby nam o wiele ciężej. Teraz milicja łapie ich
i daje za termos herbaty albo śpiwór 10 dni aresztu. Zgodnie ze
wczorajszymi danymi z Internetu, zatrzymano już ponad 100 osób.


Czym
się zajmowaliśmy tam wewnątrz kręgu? Chodziliśmy, rozmawialiśmy.
Siedzieliśmy w małych grupkach i śpiewaliśmy pieśni. Najpierw
zaśpiewaliśmy „Wspaniale daleko” (Prekrasnoje dalioka). Ta pieśń
również była niby o nas. Jacyś dziennikarze radiowi sunęli nam mikrofon
i nagrywali.


Głos zarwał mi się na słowach:
„Słyszę głos, głos zapytuje srogo:
A dziś co dla jutra zrobiłem ja?”


pieśń, wśród ludzi, którzy zasłaniają nas swoimi ciałami, również
postaram się zapamiętać na całe życie. Ten wieczór był, na pewno,
najlepszym i najważniejszym w moim życiu. Moja opowieść będzie w dużym
stopniu przeciwieństwem całego tego kłamstwa, jakie wylewają na nas
białoruskie i niektóre rosyjskie media. KŁAMSTWA, że nasza akcja –
antyrosyjska, że my nienawidzimy Rosji. Wśród nas byli Rosjanie z
Moskwy, z rosyjskim „trójkolorem”. Nasz Majdan zaczynał się nie tylko
pod białoruskie pieśni. Solidarnie śpiewaliśmy „Pieriemien”, „Gruppu
krowi”, „Zwiezdy po imieni sołnce” Coja. I „Proswitełą” DDT.
Śpiewaliśmy „Atłantow” Gorodnyckiego, „Kniżnich dietiej” Wysockiego,
„Idiotskij marsz” Miadźwiedziewa. Śpiewaliśmy „Kryłatyje kaczeły”.


Nasz
protest – przeciw kłamstwa i dyktatury, przeciw fałszerstwom wyborów i
znikaniu ludzi, gwałtu nad dziennikarzami. Przeciwko Związku
Radzieckiego, który łapie nas za nogi ze swojej, zdawałoby się,
głębokiej mogiły.


Chciałoby się zapytać Rosjan: naprawdę wam
potrzebny taki sojusznik, jak Łukaszenka? Sojusznik, którego wybierają
zgodnie z zasadą: „niech będzie i swołocz, byle swołocz nasza”? Tym
Rosjanom, którzy stali w kręgu ramię w ramię z Białorusinami, taki
sojusznik nie potrzebny.


A jeszcze było z nami trochę Ukraińców,
którym jakoś udało się przebić przez granicę z flagą. Była gruzińska
flaga, ale Gruzinów nie widziałam. Było wiele biało-czerwono-białych
flag i kilka flag Unii Europejskiej.


Razem z nami namioty stawiali dwaj estońscy dziennikarze.

Właśnie,
to KŁAMSTWO, że wszystko było przygotowane już wcześniej. Opowiem wam,
jak powstała idea postawienia namiotów i skąd się wzięła pierwsza
szóstka mężnych. Ryzykować już nie ma czym: nasze twarze pokazały
wszystkie wiodące telekanały Europy i KGB-owskie kamery – na pewno też.
Później mogą ze mnie wybić zeznania, że wszystko to było inaczej, ale
ja w tym miejscu, mam nadzieję, zdążę opowiedzieć prawdę.



[c.d.n.]

Daria Kostenko
Tłumaczenie z języka białoruskiego (Kuba Łoginow)


Więcej informacji:

Dzienniki Marcowe I

Zdecydowałam się na skopiowanie całości Dzienników Marcowych na moją stronę. Może będą dzięki temu łatwiejsze do znalezienia dla Polaków.

Jest to legendarny tekst, który krąży po białoruskim i rosyjskojęzycznym internecie. Pamiętnik Darii Kostenko, uczestniczki protestów w Mińsku. Tutaj wcześniej przytoczyłam jeden fragment: "Polonez Ogińskiego".

Tekst skopiowałam stąd. A tutaj jest strona Bułoczki, która, jeśli dobrze rozumiem, jest właśnie Darią Kostenko.


мартовские дневники – перевод на польский


19 marca

Obserwacja.

Dużo
pisać nie będę, bo nie ma czasu. Siedziałam w komisji wyborczej,
obserwowałam przez cały dzień. Wczoraj w spisach wyborców w moim
obwodzie było 1925 osób. Dziś rano zrobiło się już 2122. Dzisiaj
wieczorem, przed podliczeniem głosów, ich było 2251. Jak to możliwe, że
obwód wyborczy „wyrósł” na 225 osób?


Komisja przypadła mi nie
najgorsza, kłamać nie będę, pozwolili obserwować podliczanie głosów.
Wzrok mam dobry, dlatego widziałam, jak rozkładali karty do głosowania
na bliższym kraju stołu. Dwa razy „złapałam za rękę” człowieka, który
położył kartę za Kazulina do paczki arkuszy za Łukaszenkę.


Wyniki
przedterminowego głosowania i głosowania w dzień wyborów bardzo się
różniły. Liczby pamiętam prawie wszystkie, bo kilka razy przeczytałam
protokół (nawiasem mówiąc, podpisany – co się bardzo rzadko zdarza –
przez przewodniczącego komisji).


W sumie, w wyniku głosowania w
dzień wyborów, Milinkiewicz otrzymał 350 głosów, Łukaszenka – 540,
Kazulin – 73. 107 kart go głosowania było „przeciw wszystkim” (na
Białorusi i Ukrainie jest zaznaczona na karcie taka opcja – tłum.). 22
nieważnych.


A teraz porównajcie to z wynikami przedterminowego głosowania:
Milinkiewicz – 25 głosów, Łukaszenka – 355, Kazulin – 26. „Przeciw wszystkim” – 3 głosy.

NIE
WIERZĘ, że wyniki mogą aż tak się różnić. Tym bardziej, że przed
terminem głosowali nie tylko emeryci-łukaszyści. Największy procent
przedterminowego głosowania dały akademiki – wiadomo dlaczego.


19
marca po obserwacji wyborów dostaliśmy się na mityng na Kastrycznickim
placu pod sam koniec, o wpół do jedenastej. Jak powiedziała Asia,
„znowu władza oszukała naród” – ani armatek wodnych, ani łańcuchów
specnazu, ani gazów łzawiących. Ale wszystkie te rzeczy nie były
potrzebne. Najskuteczniejsza broń dzisiejszej władzy – strach. I ona
nim się po mistrzowsku posługuje. Naród był zastraszony na długo do
19-tego. Zastraszony oświadczeniami służb specjalnych o kolejnych
„wykrytych” bazach dla szkolenia bojówek. Zastraszony idiotycznymi
pogłoskami o gruzińskich terrorystach, którzy niby planują wysadzić w
powietrze 4 szkoły w Mińsku. (i, poza tym, wsypać truciznę do
wodociągów). Jednego mojego znajomego matka po prostu zamknęła w domu
na klucz i nie puściła na mityng.


W sumie, było tam maksimum 10
tysięcy ludzi. Postali, postali, później przeszli do placu Zwycięstwa i
stamtąd rozeszli się po domach.


Ale jutro ja pójdę tam znowu.


20-21 marca.
MAJDAN
CZĘŚĆ 1. POLONEZ AHIŃSKIEGO

Piszę
te wiersze 22 marca o 0.48. W ciągu ostatnich dni spałam w sumie tylko
2 godziny. Półtorej godziny temu mnie wypuścili z milicyjnego
posterunku. Do tej pory nie wiem, gdzie jest mój brat, który niósł
jedzenie ludziom stojącym na placu.



Prawdopodobnie oni i
teraz tam stoją – na Kastrycznickim placu, sczepieni w żywy łańcuch, na
śmierć i życie wziąwszy się za ręce wokół małego namiotowego obozu, aby
obronić go swoimi ciałami. Na Mińsk opuszcza się dziesięciostopniowy
mróz. Pomoc nie przyjdzie, nikt nie przebije się przez „psów” i
KGB-istów – tajniaków, którzy blokują wszystkie wejścia -wyjścia na
plac. Nikomu nie uda się przenieść gorącej herbaty ani śpiwora. Ja to
zrozumiałam kilka godzin temu na własnym przykładzie.


Wiele osób
stoi już ponad 15 godzin. A niektórzy i ponad dobę. Jeszcze trochę i
ich po prostu zacznie zabijać mróz. Kolejne „eleganckie zwycięstwo”
reżimu. W ciągu tych dwóch dni stałam się niby starsza o dziesięć lat.
Te dni przyniosły ze sobą wiele i na pewno zmieniły moje życie
bardziej, niż mogłam to sobie wyobrazić. W te dni dowiedziałam się, co
to znaczy Przestąpić przez strach, co znaczy Kochać i co znaczy
Nienawidzić. I jak to jest, kiedy rujnuje się całe życie. Pewnych
rzeczy, o których się dowiedziałam i odczułam, nigdy, NIGDY nie mogę
zapomnieć. Nie niektórych nie mogę darować.


Ile bym nie żyła – będą mnie palić te wspomnienia. Pewnie były to najmocniejsze wrażenia mojego życia.

Niebo
było granatowe, takie granatowe, takiego koloru ja nigdy nie widziałam.
Kiedy będę umierać, postaram się wspomnieć to dziwne granatowe niebo
nad Kastrycznicką płoszczą Mińska.


Wieczorem, 20 marca, zaczął
się nasz białoruski Majdan. Już teraz na uczestników namiotowego
miasteczka wylewają się rzeki kłamstwa. Mówią, że i zaplanowane było to
wszystko już wcześniej, i wszyscy ci, co tam stoją – to zjarani,
obkłuci, przepici oszołomi. I władza nawet podaje sumy, jakie nam niby
zapłacili. Co mnie zasmuciło, podobną politykę stosuje nawet bardzo
wiele rosyjskich mediów. Osobiście dla mnie to jak nóż, wbity w plecy
przez człowieka, którego uważałeś za przyjaciela.


Będę tu
pisać prawdę i tylko prawdę. Możecie uważać to za najbardziej
wiarygodną informację. Byłam w szeregu pierwszej dziesiątki ludzi,
którzy pod światłem kamer i aparatów fotograficznych zaczęli stawiać
namioty. Tak wyszło. Teraz mi już i tak grozi więzienie, do tego na 15
dobach się nie skończy. Ale czym by się to nie skończyło, nie żałuję
swojej decyzji.


Oto ono, niebo nad Kastrycznicką. Kiedy tam 20
marca zebrało się 10 tysięcy osób, było ono przejrzyście granatowe,
pojawiały się na nim pierwsze światełka gwiazd. Alaksandr Milinkiewicz,
stojąc na schodach pałacu związków zawodowych, krzyczał do mikrofonu o
tym, że wybory były nielegalne, że na wyborców czynili presję, że
odbywały się masowe fałszerstwa. Totem włączyli muzykę, i nad ogromnym
placem popłynął, samotny i srogi, Polonez Ahińskiego. „Pożegnanie z
Ojczyzną”. My podśpiewywaliśmy – cicho i uroczyście, tak jakby to był
hymn.


Właśnie wtedy w środku mnie coś się złamało i poszło.
Gardło zadławiło się płaczem. Odwróciwszy głowę, patrząc się przez mgłę
łez w wysokie niebo, słuchałam słów, niby napisanych o nas.


Rostań na rostaniach krainy,
Ranić dumki šlach abrany,
Prahnie serca ŭ rodnyja miaściny
I radzimy wobraz ažywaje rastrywožanaju ranaj…
Znoŭ
Załunaje naš štandar,
Pałychnie ŭnačy pažar,
I pachodnaju truboj
Znoŭ pakliča nas z taboj na mužny boj maja kraina –
Kraj adziny,
Za jaho ŭ wyhnani
Šlach wiartannia,
Šlach zmahannia.

To
była nie tylko pieśń – ona wołała do siebie i prosiła. I my jej nie
zdradziliśmy. Po pieśni coś jeszcze mówili tam, na schodach. Ale główne
wydarzenia odbyły się nie tam, a w samym tłumie narodu.


Póżniej ludzie niespodziewanie odeszli, wyzwalając miejsce, i na asfalt rzucili pierwsze namioty.

Wśród
nich był i mój. Zaczęło go stawiać 5 osób. Nie zdążyłam tam podejść – z
tłumu raptem wyskoczyli silni chłopcy z tłustymi twarzami bez wyrazu, w
czarnych czapeczkach. Szalenie deptali namioty nogami, łamali stelaż,
łapali i wynosili śpiwory i namioty, próbowali pobić tych, kto
rozkładał. Działali złośliwie i dokładnie.


Coś udało się
wychwycić z ich rąk, ale większość rzeczy oni zabrali. Na szczęście, to
była tylko pierwsza partia. Później ludzie po prostu stali wokół nas
jak ściana, mocno sczepili się za łokcie i nie wpuszczali do środka.
Tych, kto próbował się przedrzeć, odpychali ramionami.


A
prowokatorów, KGB-istów w cywilu było mnóstwo, strasznie dużo. Stali
wokół. A niektórzy czepiali nasze znaczki „za swabodu” i próbowali po
cichu wtopić się w krąg.


I właśnie za tą żywą ścianą – kręgiem
– rozłożyliśmy swoje namioty. Dokładnie pamiętam moment, kiedy stałam w
kręgu, wahałam się, czy pójść do środka, i zawołała mnie Swietka, moja
przyjaciółka, jaka pracowała już tam.


Żadnych szczególnych
emocji nie odczuwałam. Po prostu zrobiłam krok za stelaż, pomagając
stawiać namiot. Na początku chowałam twarz za kaptur, dlatego że
mnóstwo kamer wideo i aparatów fotograficznych wycelowano dokładnie nam
w oczy. Później uznałam, że to taka połowiczna decyzja. Co tu się już
zatrzymywać. I zdjęłam kaptur.


Postawiliśmy namioty,
rozścieliliśmy turystyczne karimaty i siedliśmy na nich. I wtedy
dopiero zaczęło mnie kłuć. Doszło do mnie wtedy, CO myśmy zrobili. I
zrozumiałam, że całe moje poprzednie życie, co bardzo prawdopodobne, w
ten właśnie moment odchodzi niby piaskiem przez palce. Do szczętu. I
intelektualne gry, i klub dziecięcy, który był moją radością przez tyle
lat. I stabilność materialna, i praca w naukowym czasopiśmie, i
przyjaciele, i książki, i rodzice. I kochany Mińsk. I, być może,
Białoruś… i być może wolność.


Próbowałam chować łzy pod
kapturem, żeby nie zauważyli ich dziennikarze. Nieładny to widok, kiedy
człowieka trzęsie i aż wykręca od płaczu.


Później się
uspokoiłam: co zrobione, to zrobione. Nie ma już drogi wstecz. Właśnie,
czy warto czytać w dzieciństwie takie dobre książki i słuchać takie
dobre pieśni, żeby potem w życiu okazać się „do niczego”?


Pozostawało
zrobić jeszcze tylko jedno, i ja to zrobiłam. Zadzwoniłam do osoby,
którą kocham już dwa lata, i powiedziałam mu o tym. Dawno chciałam, ale
w żaden sposób nie mogłam. A teraz już bać się nie ma czego.


[c.d.n.]

Daria Kostenko
Tłumaczenie z języka białoruskiego (Kuba Łoginow)


Więcej informacji: